Dobra deficytowe

Osobiście cieszę się, że udało się utrzeć nosa tym osobom, które mnie pożegnały… Personalnie? Nie widział mnie trener w zespole, więc – zwyczajnie po sportowemu, bez złośliwości – mam satysfakcję, że z Bukowej wyjeżdżam z pełną pulą – choć Grzegorz Goncerz na dobrze sobie znanym stadionie i przed dobrze znaną publiką gola nie zdobył, w późny sobotni wieczór po meczu GKS-u z Podbeskidziem był szeroko uśmiechnięty. I nie mógł – jak słychać i widać – odmówić sobie choćby krótkiego komentarza do sławnych wydarzeń, które – po 9 latach – przerwały jego przygodę z GieKSą. Jego nowi koledzy – „górale” – okazali się nie tylko skuteczniejsi od gospodarzy, ale i – tak to przynajmniej z boku wyglądało – bardziej „pazerni” na sukces. – By wygrać w tej lidze mecz, potrzeba determinacji – wzdychał po końcowym gwizdku debiutujący w szeregach katowickich Wojciech Lisowski.

(P)obudzeni za późno
I nie był w tej „charakterologicznej” ocenie odosobniony. – Tego typu zachowania powinny występować z dwóch stron od pierwszej minuty – mówił trener Jacek Paszulewicz, pytany o piłkarską złość – by nie rzec: agresję – objawiającą się pyskówkami, przepychankami i wzajemnym wygrażaniem sobie przez zawodników obu drużyn. – Nie uważam, by ktokolwiek chciał komuś zrobić w ten sposób krzywdę, to raczej normalne emocje, towarzyszące meczowi derbowemu. I szkoda, że my takie wyzwanie podjęliśmy dopiero w II połowie. Wcześniej większą agresywnością wykazywał się zespół Podbeskidzia, a my do tego stylu dopasowaliśmy się dopiero w momencie wejścia na murawę Kacpra Tabisia – analizował wydarzenia na murawie rozgoryczony wynikiem szkoleniowiec gospodarzy. Nie od dziś wiadomo, że od swych podopiecznych owej walki i agresji wymaga w każdym spotkaniu; musiał więc być mocno zdenerwowany w przerwie. – Po pierwszej połowie w szatni padło kilka mocnych słów – potwierdzał to po spotkaniu cytowany już Lisowski.

Wyścig z czasem
Sęk w tym, że choć słowa te katowiczan „obudziły”, a ich przewaga w drugiej części była wyraźnie widoczna, brak jakości czysto piłkarskiej uniemożliwił zdobycie wyrównania. – Daleko jeszcze do chwili, w której nasza gra będzie wyglądać tak, jak by sobie tego życzył sztab, sami zawodnicy i kibice – trener Paszulewicz wciąż przywołuje „aspekt czasowy” w budowie zespołu po letniej rewolucji. Nie on jeden zresztą. – Drużyna praktycznie jest całkiem nowa. W każdym kolejnym tygodniu okresu przygotowawczego ktoś do nas dochodził. Siłą rzeczy brakuje nam jeszcze zgrania – potwierdzał Damian Michalik, jedna z jaśniejszych postaci katowickiego zespołu.
– Może dwa tygodnie przygotowań więcej sprawiłyby, że ten mecz wyglądałby inaczej? – zastanawiał się z kolei Grzegorz Piesio.

Miesiąc i… wystarczy

Z tą ostatnią teorią polemizowali jednak – choć „zaocznie” – bielszczanie. – Pracujemy dość krótko ze sobą i na pewno nie jest to efekt finalny naszego projektu. Ale pierwszy sukces jest – to jeszcze raz cytowany na wstępie Goncerz. A Valerijs Szabala, postać numer 1 w ekipie Podbeskidzia, był jeszcze bardziej bezpośredni. – Mimo dużej skali zmian w szatni, miesiąc przygotowań w zupełności wystarczy, by się wzajemnie zrozumieć na boisku – podkreślał z naciskiem.
Im było jednak łatwiej stawiać takie tezy przed kamerami i mikrofonami – przecież wygrali. A GieKSiarze? Od wtorku mają kolejną nową twarz w ekipie…