Duch w narodzie odżył! Stanisław Oślizło wspomina gry na Stadionie Śląskim

W latach 50. dwa gole strzelone na tym obiekcie „Ruskim” wykreowały Gerarda Cieślika na idola ówczesnego – i wielu kolejnych – pokolenia kibiców. Następna dekada to oczywiście legendarne mecze i gole Włodzimierza Lubańskiego na „chorzowskim stutysięczniku”; ich kwintesencją było trafienie do siatki „dumnych synów Albionu” w 1973. Ostatni idol trybun „Śląskiego” to Ebi Smolarek, strzelający dwa gole Belgom i dający biało-czerwonym pierwszą w historii naszego futbolu przepustkę do finałów mistrzostw Europy.

Nie było natomiast chyba w historii Stadionu Śląskiego człowieka, który grałby tu równie dużo i często, jak Stanisław Oślizło. Już sam fakt, że właśnie tu aż trzykrotnie wznosił okazałe trofeum za triumf Górnika w Pucharze Polski jest znaczący. Mecze reprezentacyjne, pucharowe, ligowe – nazbierało się tego całkiem sporo przez półtorej dekady. A niemal każdy występ to osobna historia, godna książki!

NAJ.. pierwszy: „robótki ręczne”

Pierwszą wizytę na arenie otwartej niespełna rok wcześniej pan Stanisław zaliczył jeszcze jako nastolatek. 23 czerwca 1957 roku, jeszcze jako gracz Górnika Radlin, zadebiutował w polskiej reprezentacji B. Jej rywalem była II reprezentacja Związku Radzieckiego, zaś pierwszoplanową postacią biało-czerwonych – niejaki… Gerard Cieślik! „Mały łącznik”, który cztery miesiące później na trwałe wszedł do historii naszego futbolu dzięki dwóm bramkom na tym samym stadionie, strzelonym Lwu Jaszynowi, jeszcze w czerwcu miał miejsce tylko w kadrze B! Mało tego; nic nie zapowiadało zmian, bo w meczu z rezerwistami „sbornej” nie wykorzystał rzutu karnego!

Zostawmy wszakże Cieślika, bo ten mecz miał innego bohatera z orzełkiem na piersi. Trener rywali, niejaki Pinajczew, chwalił pewnego młodziaka w defensywie… „Jestem pełen uznania dla gry waszego środkowego obrońcy. Jego interwencje znamionowały gracza wysokiej klasy” – przytaczano jego wypowiedź. A to wszystko w sytuacji, w której Polacy przegrali 0-1!

Najważniejsza interwencja Stanisława Oślizły – spośród tych zauważonych przez trenera „Sbornej” – miała miejsce w 19 minucie. Jak podkreślają sprawozdawcy, polski stoper wybił wówczas głową piłkę zmierzającą pod poprzeczkę naszej bramki po strzale Fiedorowa. – Szczerze? Tak naprawdę to uderzenie zatrzymałem wówczas… ręką. Sędzia tego nie zauważył, bo sprytnie się zasłoniłem, a rękę uniosłem gdzieś w okolice głowy właśnie – śmiał się pan Stanisław, wspominając tę potyczkę z Sowietami.

NAJ…dziwniejszy: „herbata z prądem”

– W zasadzie to ona… w ogóle nie powinna się odbyć – tak Stanisław Oślizło opowiadał o rozegranej 5 listopada 1961 roku na Stadionie Śląskim potyczce ze Skandynawami. – Byliśmy na zgrupowaniu w Wiśle, w przeddzień meczu przyjechaliśmy do Katowic. W nocy zaczęło sypać. I to jak! Kiedy rano wstaliśmy, za oknami było bielusieńko. Płytę boiska w niektórych miejscach pokrywała kilkunastocentymetrowa warstwa śniegu! Wielkiego widowiska na takim boisku nie mieliśmy prawa stworzyć. Piłka w ogóle nie chciała się odbijać od trawy, grzęzła w śniegu, który kleił się i do niej, i do butów.

Na chorzowski obiekt publiczność – zwykle szczelnie go wypełniająca – stawiła się w sile ledwie 10 tysięcy „głów”. Ci, którzy przyszli, nigdy jednak tego nie żałowali. Już po I połowie prowadziliśmy 2:0. – W przerwie siedzimy na ławkach w szatni, „parujemy” z przemokniętych koszulek, cieszymy się z paru miut w ciepłym. I nagle odzywa się Ernest Pohl: „Panie trenerze – mówi do Ryszarda Koncewicza – przydałoby się coś”. Hm, przecież gorąca herbata stoi w wielkim garnku…. I nagle trenera olśniło: „Do herbaty coś?” – zapytał. „No tak” – odparł Ernest. Koncewicz podchwycił temat; posłał kierownika po małą flaszeczkę, a później jej zawartość wlał do tej herbaty! Każdy z nas zrobił parę łyków „na rozgrzewkę” i wio na boisko!

No i zagrali Polacy po przerwie koncertowo. Dołożyli jeszcze trzy trafienia, w sumie zaś w całym meczu Pohl ustrzelił hat tricka, wychodząc na prowadzenie w klasyfikacji reprezentacyjnych snajperów wszech czasów. – Jedyny raz w życiu spotkałem się z sytuacją, że trener pozwolił na „wzmocnienie herbatki” w trakcie spotkania – przyznawał Stanisław Oślizło.

NAJ…bardziej gorzki: „kierownictwo zawsze ma rację!”

1957, 1959, 1961 – w pierwszym okresie swych występów w ekstraklasie Górnik sięgał po krajowy prymat w latach nieparzystych. Bliski przełamania tej passy był rok później, w ekspresowych rozgrywkach (mistrza wyłoniono w cztery miesiące). W 1962 stawka ligowa podzielona została na dwie grupy, a ich zwycięzcy – Górnik i Polonia – spotkali się w finałowym dwumeczu. Niebiesko-czerwoni – ze względu na remont swego stadionu przy ul Olimpijskiej – byli w zasadzie „drużyną bezdomną”, i już z tego powodu faworytów upatrywano w zabrzanach. Ale pierwszy mecz przyniósł Polonii pewne zwycięstwo.

– Dla nas to była ogromna i przykra niespodzianka – przyznawał po latach Stanisław Oślizło. I tak tłumaczył przyczyny owej porażki w potyczce, rozegranej 21 czerwca 1962 roku: – Górnik był gospodarzem pierwszego spotkania. My, piłkarze, chcieliśmy grać przy Roosevelta. Przyszłoby pewnie ze 30 tysięcy ludzi, czulibyśmy, że gramy u siebie. Ale kierownictwo klubu uparło się na Stadion Śląski (na trybunach pojawiło się 75 tysięcy widzów – dop. autora). Chorzowski obiekt wtedy jeszcze nie był dla nas tym „kultowym miejscem”, w którym potem wygrywaliśmy z najlepszymi w Europie. Przyszło w szatni wielkie zdegustowanie decyzją prezesów. No i przegraliśmy 1:4. To był pogrom!

Rewanż zaplanowano 10 dni później, bytomianie w roli gospodarzy wystąpili na stadionie… Ruchu przy Cichej. Zabrzanie zdołali odrobić tylko połowę strat: wygrali 2:1 i na tytuł poczekać musieli do końca następnego, już „normalnego”, sezonu…

NAJ…dramatyczniejszy: „regulaminy trzeba czytać!”

1:1 w Rzymie – świetny wynik wyjazdowej konfrontacji z AS Roma zdawał się otwierać „górnikom” drogę do finału Pucharu Zdobywców Pucharów w 1970. Pozostawała „drobnostka”: rewanż na Stadionie Śląskim. A ten rewanż od początku układał się źle. Fabio Capello już w 9 minucie skutecznie dobił swój własny strzał z rzutu karnego. A potem minuty płynęły, Górnik tłukł głową we włoski mur. – Wiadomo, czym było włoskie catenaccio… Coraz częściej zacząłem spoglądać na wielki zegar. „Nie może nam umknąć taka szansa” – pomyślałem. I krzyknąłem do Jurka Gorgonia: „idź do przodu”. Poszedł i… – nasz bohater zawiesza głos. Zaglądamy do „Sportu”. „Został nieprzepisowo powstrzymany w obrębie pola karnego. Skrupulatny arbiter zauważył to przewinienie i po raz drugi podyktował rzut karny!”.

– Nie chciałbym być wtedy w skórze Lubańskiego. Nie tylko ja. Hubert Kostka się odwrócił, nie chcąc na to patrzeć. Ale Włodek wytrzymał! – przypominał pan Stanisław. „Strzelił nie do obrony i Stadionem Śląskim wstrząsnęła potężna eksplozja radości” – relacjonowali dziennikarze. Kolejna – ledwie trzy minuty po rozpoczęciu dogrywki, po następnym golu Lubańskiego. – Byliśmy już „w ogródku”, gdy desperacki strzał Włocha w 120 minucie znalazł drogę do siatki. Dogrywka skończyła się wynikiem 2:2.

Podziękowaliśmy sobie nawzajem i poszliśmy do tunelu z przekonaniem, że odpadliśmy – dramatycznie brzmi opowieść kapitana Górnika; bramki strzelone na wyjeździe miały liczyć się podwójnie. W szatni „górniczej” – cisza… – Siedzimy, kryjąc głowy w rękach, nie przebierając się… I w tym momencie wpada Heniek Loska. „Coście tacy załamani?” – pyta. „A z czego się mamy cieszyć? – pytam. – Taka szansa gry w finale nam uciekła”. „Co ty gadasz? – wyskoczył na mnie. – Za tydzień jedziemy na trzeci mecz”. Nie chciałem w to wierzyć, ale on mówił dalej: „Wracam właśnie z szatni sędziowskiej. Za tydzień w Strasbourgu gramy dodatkowe spotkanie”.

Rzeczywiście. Kierownik sekcji piłkarskiej Górnika był pierwszym, który dokładnie wczytał się w regulamin rozgrywek. A w nim stało jasno: bramki w meczu wyjazdowym liczą się podwójnie tylko wówczas, jeśli zostały uzyskane w normalnym czasie gry! – Duch w narodzie odżył! – uśmiechał się Stanisław Oślizło. Co było dalej – wie każdy kibic „kopanej” w kraju!

* * *

Opowieści pana Staszka o jego występach na chorzowskim stadionie można by ciągnąć jeszcze długo. Bo „Śląski” w jego karierze zajmuje miejsce poczesne: pewnie zaraz za „górniczym” matecznikiem przy Roosevelta… Dobrze, że znów wraca nań piłka nożna!