Dwaj kumple z boiska

Marcin Malinowski i Jan Woś po raz pierwszy będą przeciwnikami na… ławce trenerskiej.


Zażyłość Marcina Malinowskiego i Jana Wosia jest wręcz legendarna. Przyjaźnią się od prawie 25 lat, ale na boisku ich ścieżki kilka razy rozchodziły się. Teraz rywalizują ze sobą na trenerskiej ławce, w sobotę dojdzie po raz pierwszy do bezpośredniej konfrontacji, gdy Sandecja Nowy Sącz (Malinowski) zmierzy się z Miedzią Legnica (Woś). Obaj pełnią w swoich zespołach funkcję drugiego trenera. Z tej okazji postanowiłem ich „przesłuchać”.

Pamięta pan pierwsze spotkanie z kumplem?

Marcin Malinowski: – To było wtedy, gdy z Polonii Bytom przechodziłem do Odry Wodzisław. W nowej szatni znałem tylko Sławka Palucha, którego poznałem na zgrupowaniach reprezentacji młodzieżowych. Nie pamiętam pierwszego spotkania z Jankiem, ale zapamiętałem jego bujną czuprynę.

Jan Woś: – Kiedy Marcin dołączył do Odry, spotkaliśmy się na głównej płycie boiska podczas biegania.

Boiskowe cechy, które podziwiał pan u swojego kolegi?

MM: – Charakter. Janek do wszystkiego doszedł ciężką pracą, w Nierodzimiu często dojeżdżał na treningi na rowerze lub na piechotę. Był zahartowany, odznaczał się niesamowitym samozaparciem. Z cech czysto piłkarskich – techniczne umiejętności, dorzutkę oraz strzał.

JW: – Zawsze twierdziłem, że „Malina” nie wykorzystał do końca swojego talentu. Znakomicie wyszkolony technicznie, przyjęcie kierunkowe, zagranie między linie przeciwnika, czytanie gry. Nie był gigantem, jeżeli chodzi o wydolność, lecz nie musiał dużo biegać, bo szybciej reagował od innych i doskonale przewidywał zagrania rywali.

Jakiej umiejętności najbardziej zazdrości pan kumplowi?

MM: – Obaj wiemy, że gotowania. Janek jest mistrzem w tym fachu. Poza tym to pogodny facet, optymistycznie podchodzący do życia. Ja byłem jego przeciwieństwem, zawsze zakładałem pesymistyczne rozwiązania.

JW: – Nie załamuje się, nie ma wybuchów paniki. Cechuje go tzw. olimpijski spokój.

Najdziwniejsza prośba, z jaką zwrócił się do pana?

MM: – Nie mam zielonego pojęcia. To człowiek, który nie oczekuje rzeczy niemożliwych.

Marcin Malinowski ur. 6 listopada 1975 roku w Wodzisławiu Śląskim.

W ekstraklasie: 458 meczów, 13 goli.

Marcin Malinowski. Fot. Norbert Barczyk

JW: – Nie przypominam sobie, by Marcin o cokolwiek mnie prosił.

Czy kiedykolwiek wyprowadził pana z równowagi?

MM: – Bardzo możliwe, ale generalnie odbieramy na tych samych falach. Między nami to nawet nie były kłótnie, co najwyżej utarczki słowne, ale zawsze dochodziliśmy do porozumienia.

JW: – Na boisku były „spiny”. Pamiętam mecz Odry z Wisłą Kraków, przegrywaliśmy 0:1, chociaż przeciwnik grał w dziewiątkę, bo wyrzuceni z boiska zostali Mauro Cantoro i Marcin Baszczyński. Miałem pretensje, że za mało piłek podają do mnie, a „Malina” krzyknął: „Chłopie, nie jesteś sam na boisku”. Wygraliśmy 2:1, zwycięską bramkę strzelił Czech Daniel Rygiel. To był jego jedyny gol dla Odry.

Jaka była najbardziej zabawna historia z kolegą w roli głównej?

MM: – Nie pamiętam. Najbardziej wstrząsająca była historia zderzenia z Michałem Pazdanem w meczu Odry z Górnikiem Zabrze. Miny Janka i jego twarzy nie zapomnę do końca życia.

JW: – Jestem pełen uznania dla niego, że maturę zrobił przed „30”, a prawo jazdy koło czterdziestki. Z wiekiem człowiek staje się wygodny.

Zapamiętał pan jakiś mecz, gdy graliście razem, w którym kumpel był klasą dla siebie?

MM: – Janek sporo takich meczów rozegrał. Zapamiętałem mecz Ruchu z Groclinem, w którym zdobył hat-tricka, ale ja wtedy grałem w Odrze.

JW: – Marcin miał cechy przywódcze, potrafił dyrygować kolegami na boisku. Z racji pełnionej roli na boisku nie strzelał dużo bramek, ale był ważną postacią w zespole.

Jan Woś – ur. 17 lutego 1974 roku w Pacanowie.

W ekstraklasie: 324 mecze, 31 goli.

Jan Woś. Fot. Norbert Barczyk

Pierwszy mecz, w którym stanęliście po przeciwnych stronach barykady?

MM: – Chyba mecz Ruchu z Groclinem, w którym Janek długo nie pograł, bo zszedł w I połowie z powodu kontuzji.

JW: – Gdy grałem w Ruchu, wygraliśmy z Odrą w Chorzowie 3:0.

W jakiej innej dyscyplinie sportu – pańskim zdaniem – mógłby zrobić karierę?

MM: – W dżudo. Idealne warunki – mały, krępy, niewywrotny.

JW: – Nie zrobiłby kariery w żadnej innej dyscyplinie sportu. To urodzony piłkarz.

Pamiętam, że podczas zgrupowania w Alanyi byliście degustatorami piwa „Efes”. Jakie teraz wam najbardziej smakuje?

MM: – Marka nieistotna, byle było zimne. Ale oczywiście z umiarem.

JW: – To Pilsner Urquell, ale lubię też „browary” lokalne – Łomża, Namysłów, Perła.

Chciałby pan pracować w duecie z kolegą jako trener tej samej drużyny?

MM: – Kiedyś o tym myślałem. Mamy bardzo podobne spojrzenie na futbol, ale życie pisze różne scenariusze. Może kiedyś?

JW: – Tak, z chęcią. Marcin to typowy zadaniowiec. Ma ogromne doświadczenie. Kto może wiedzieć więcej o futbolu niż on? Chyba tylko Łukasz Surma.

Dlaczego pańska drużyna wygra w sobotę?

MM: – Bo gramy u siebie, dobrze pracowaliśmy w okresie przygotowawczym. Jesteśmy bardzo zmotywowani, mamy serię pięciu meczów bez porażki i chcemy pójść za ciosem.

JW: – Miedź potrzebuje punktów, mamy bardzo fajną passę meczów wyjazdowych i chcemy, żeby nasza praca w zimowym okresie przygotowawczym znalazła odzwierciedlenie w lidze.


Foto główne: Norbert Barczyk/PressFocus