Dyskusja narodowa

Jedni mówią Polak, drudzy – obcokrajowiec. Ten aspekt budzi szczególnie gorące emocje w ogólnokrajowej dyspucie o wyborze selekcjonera, ale czy aby… tak właśnie powinno być?


– Dla mnie, dla wszystkich piłkarzy i dla wszystkich ludzi w Polsce najważniejsze jest to, żeby zawsze Polak był trenerem kadry – wypalił ostatnio [Jacek Góralski], co wybrzmiało echem w nadwiślańskim eterze. Pomocnik Bochum powiedział głośno to, z czym zgadza się wiele osób, ale… w odpowiedzi pojawiła się równie głośna opozycja podająca w wątpliwość takie rozumowanie. Jak to już w Polsce bywa, kraj znów się podzielił.

Mniejszy potencjał

W swojej historii „biało-czerwoni” mieli przy reprezentacji czterech zagranicznych szkoleniowców. O Niemcu Kurcie Otto i Węgrze Andorze Hajdu nie warto się rozpisywać, bo to bardzo dawne lata i obaj przy kadrze pracowali krótko w zdecydowanie innych realiach. W praktyce więc należy mówić o dwóch selekcjonerach-obcokrajowcach – to oczywiście Holender Leo Beenhakker i Portugalczyk Paulo Sousa.

Ten pierwszy zapisał w reprezentacji mocną kartę i stał się pierwszym, który wprowadził Polaków na mistrzostwa Europy. W eliminacyjnej grupie „Orły” prześcignęły m.in. Portugalię, Serbię i Belgię, która – by być uczciwym – była zdecydowanie słabszą ekipą niż obecnie. Na samym turnieju poszło Beenhakkerowi słabo, zresztą potem nie najlepiej radził sobie w eliminacjach do mundialu w 2010 roku, co spowodowało jego zwolnienie w kontrowersyjnych okolicznościach. Ogólnie jednak jego kadencja jest oceniana pozytywnie, a wielu piłkarzy do dziś ciepło wypowiada się o Holendrze, który przecież do dyspozycji miał zespół ze znacznie mniejszym potencjałem niż ten dzisiejszy.

Feralny Portugalczyk

Polski strach przed obcokrajowcem wynika w dużej mierze z przypadku Sousy. Szkoda czasu na przypominanie sposobu, w jaki Portugalczyk wypiął się na „biało-czerwonych” tuż przed barażem o mundial w Katarze. To bardzo negatywnie rzutuje na ocenę jego kadencji, która jednak – pod względem sportowym – wcale taka zła nie była. Za czasu Czesława Michniewicza niektórzy… zaczęli tęsknić za Sousą, a Jerzy Dudek nawoływał prezesa PZPN-u Cezarego Kuleszę, by ten przed mistrzostwami świata pogodził się z Portugalczykiem.

Oczywiście za Sousy kadra nie wyszła z grupy na Euro, kompromitując się przede wszystkim w meczu ze Słowacją. Ile w tym było winy trenera? Uzasadniona złość spadła na Grzegorza Krychowiaka, który w głupi sposób osłabił drużynę czerwoną kartką. Także Wojciech Szczęsny mógł kląć pod nosem, gdy piłka po pechowym odbiciu od jego pleców wpadła do siatki. Tamten mecz można oceniać na różne sposoby, ale najzwyczajniej w świecie jednym z elementów był… brak szczęścia, który doskwierał Polakom. Jasne, że na boisku można było ugrać coś więcej i tak dalej, ale Sousa raczej za „Krychę” do środka pola by nie wskoczył.

Reprezentacja za Portugalczyka traciła dużo goli, ale też dużo strzelała. Piłkarze byli bardziej zadowoleni ze stylu gry niż za ery michniewiczowskiej, zresztą trener ten swoją obecnością wlał dużo świeżości do drużyny, a opinię publiczną zachęcił do taktycznych dysput. Zdarzały mu się złe decyzje personalne, ale z reguły trafnie korygował je w trakcie spotkań. U niego zadebiutowali Jakub Kamiński czy Nicola Zalewski, z nim na ławce Polska remisowała z Hiszpanią i twardo stawiała się Anglii – nawet bez Roberta Lewandowskiego! Zarzut o ignorowaniu polskiej ekstraklasy jest w przypadku Sousy prawdziwy, ale tak między Bogiem a prawdą… czy ma ona w kontekście kadry aż tak wielkie znaczenie?

Robi się z nas debili

Mimo tego że ogólnie Paulo Sousa jest co najwyżej przeciętnym trenerem, pod względem sportowym (i tylko tym) dał reprezentacji jakieś argumenty. A że nie podołał pod względem ludzkim, to już inna sprawa, którą zresztą ostrożnie wieszczono już przy jego zatrudnieniu, patrząc po ekscesach jego przeszłości. Jak to gdzieś napisano – Zbigniew Boniek zostawił Kuleszy w spadku kukułcze jajo. Błędem byłoby jednak skreślanie każdej zagranicznej opcji tylko przez pryzmat urazu, jaki zostawił na polskiej psychice Sousa.

Już sam fakt, że na rodzimym rynku nie widać ekscytujących kandydatur powinien otworzyć umysły na obcokrajowców. –  Dziwię się, że Polska jest tak krytykowana, jeżeli chodzi o myśl szkoleniową. Z nas robi się debili – rzucił Michał Probierz, jeden z kandydatów do objęcia „jedynki”, w rozmowie z goal.pl. Jego słowa należy brać jednak z dystansem, bo choć jest to trener barwnie opowiadający, to w ostatnich latach negatywnie zweryfikowany w Cracovii, gdzie jego władza w stabilnym klubie była bliska absolutnej. Jeśli zaś chodzi o ów myśli, to zdecydowana większość aktualnych reprezentantów lub kandydatów do gry w kadrze funkcjonuje w myśli zagranicznej, zachodniej, która z jakichś powodów od dekad jest tą dominującą w Europie i na świecie – z elementami Ameryki Południowej. Michniewicz był krytykowany nie za defensywne podejście, ale za bojaźń, ograniczenie kreatywności i ucinaniu potencjału ofensywnego graczy, którzy w mocnych klubach potrafią go pokazywać. Istnieje obawa, że polski następca poszedłby w podobnym kierunku.

Przypomnieli się Europie

Wracając do wątków narodowościowych… Warte podkreślenia jest to, że mistrzostwo świata zawsze zdobywali selekcjonerzy z kraju zwycięzcy – tj. Brazylijczyk z Brazylią itp. Często można było spotkać się z tą linią kontrargumentacyjną przeciwko zatrudnieniu obcokrajowca. Sęk jednak w tym, że Polska w finał mundialu raczej nie celuje i że zwycięskie nacje nie były przypadkowe, lecz należały do ścisłej elity. Mistrzostwa Europy doczekały się dwóch sensacji. Duńczyk poprowadził Danię do tryumfu w 1992 roku, choć podwaliny pod powagę tamtejszej reprezentacji położył urodzony we Wrocławiu Niemiec Sepp Piontek (zrobił to samo w Turcji). Z kolei w 2004 roku z Grecją Euro wygrał Niemiec Otto Rehhagel. Czyli się jednak da.

Polska oczywiście nie będzie wymagała od nowego selekcjonera zapełniania gabloty. Dlatego warto spojrzeć nieco szerzej, by odnaleźć ciekawe przypadki zagranicznych trenerów, którzy z kadrami wykonywali dobrą robotę. Obecnie w strefie UEFA w rolach selekcjonerskich pracuje 17 obcokrajowców na 55 federacji, z czego 3 poszukują szkoleniowców. Weźmy na tapetę Węgrów. Od 1986 roku nie zagrali na żadnym mundialu, a od 1972 roku do 2016 roku nie było ich też na Euro. Na ME prawie 7 lat temu wprowadził ich Niemiec Bernd Storck. Choć reprezentację objął dopiero pod koniec eliminacji, to jemu przypadła gra w barażach, gdzie dwukrotnie pokonał Norwegię. Następnie na turnieju udało mu się wyjść z grupy, wcześniej sensacyjnie remisując z Portugalią 3:3.

Węgrzy są bardzo zadowoleni z zatrudnienia Włocha Marco Rossiego. Fot. PressFocus

Później Madziarzy przechodzili pewne perturbacje, nie załapali się na MŚ 2018, po których zespół objął Włoch Marco Rossi. Pracuje z Węgrami do teraz i jest niesamowicie chwalony. Przeszedł z drużyną z dywizji C Ligi Narodów do dywizji A, gdzie w zeszłym roku omal nie wygrał grupy śmierci z Włochami, Niemcami i Anglią (którą rozbił 4:0 na Wembley). Zakwalifikował się też na Euro 2020, gdzie… omal nie wyszedł z grupy śmierci – z Francją, Portugalią i Niemcami. Dzięki obcokrajowcom Węgry znów zaistniały w Europie.

Bez sensu

Hiszpan Roberto Martinez przez 6 lat pracował z Belgią, gdzie zdobył medal mistrzostw świata i poprawił strukturę organizacyjną reprezentacji. Francuz Willy Sagnol zanotował ze słabawą Gruzją passę 11 meczów bez porażki, z których wygrał 9. Niemiec Stefan Kuntz zdobywa z Turcją średnio 2,07 pkt na spotkanie, co jest marzeniem większości trenerów klubowych. W tym aspekcie również Kosowo wyraźnie się poprawiło pod wodzą Francuza Alaina Giresse’a, a wcześniej Szwajcara Bernarda Challandesa.

Wychodząc dalej – Portugalczyk Paulo Bento, rozpatrywany w kontekście Polski, z Koreą Południową wyszedł na ostatnich MŚ z grupy, po raz trzeci w historii kraju. Zresztą najlepszy wynik – półfinał – osiągnął z nią Holender Guus Hiddink w 2002. Jaki wpływ miał Francuz Herve Renard (również brany pod uwagę przez Kuleszę) na Arabię Saudyjską (z którą nie tylko pokonał Argentynę), było pisane nieraz. Ten sam zresztą trener był wcześniej chwalony za pracę w wielu krajach Afryki.

Podobne przykłady można by jeszcze mnożyć, choć oczywiście wahadło leci też w drugą stronę – niejeden obcokrajowiec zawiódł. Jaki więc można wysnuć z całej tej dyskusji wniosek? Ano taki, że ta debata… jest bez sensu. Dla reprezentacji liczy się nie to, gdzie kto się urodził, ale jakim jest trenerem i człowiekiem. Jeśli będzie fachowcem z prawdziwego zdarzenia, który złapie z PZPN-em i piłkarzami wspólny język (jakikolwiek by on nie był), a nie łasym na kasę bajerantem, wszyscy będą zadowoleni. Liczy się projekt i jego wykonawcy, a kwestię pochodzenia zostawmy tym, którzy biegają po boisku.


Na zdjęciu: Michał Probierz to jeden z krajowych kandydatów na posadę selekcjonera reprezentacji Polski.

Fot. Adam Starszyński/PressFocus