Z drugiej strony. Piątek nie zasługuje na rolę „dżokera wymuszonego”

Pierwszy mecz każdych eliminacji, czy to mistrzostw Europy czy świata, ma to do siebie, że łatwiej przejść nad nim do porządku dziennego. Nad zwycięstwem, bo daje pozytywnego kopa i napęd do kolejnych dobrych wyników. Nad remisem, bo właściwie nikogo nie boli, a przynajmniej wtedy, kiedy rywal jest z tej samej mniej więcej półki. A jak już się gra na wyjeździe, no to w ogóle… Wreszcie nad porażką, bo niczego ona jeszcze definitywnie nie przesądza, a już na pewno nie przekreśla szans. M.in. naszej drużynie zdarzało się w przeszłości źle zacząć, a dobrze skończyć.

Dlatego wczorajsze, wygrane spotkanie we Wiedniu – z teoretycznie najsilniejszym rywalem do awansu do finałów Euro 2020 – nie musiało mieć szczególnie wysokiej temperatury. I w istocie, zwłaszcza w pierwszych 45 minutach, nie miało. Niby widzieliśmy mniej czy bardziej sprawnie przeprowadzane akcje, niby w ich następstwie coś się działo pod obiema bramkami, w bardzo nielicznych momentach wręcz usilne było przekonanie, że bramka musi paść, ale nic takiego się nie zdarzyło; nikt zatem nie spadł z krzesła z rozpaczy bądź radości. Co nie zmienia faktu, że Austriacy byli bardziej zdecydowani i przekonujący…

No więc człowiek drapał się w przerwie w głowę, zastanawiając się, jak to jest, że kiedy wielu spośród reprezentantów Polski nie grało w swoich klubach (patrz jesień 2018 roku), postawa narodowej drużyny była jaka była, czyli… taka sobie, a kiedy wszyscy grają – jak obecnie – to trudno było mówić o szczególnym postępie. Cóż, można było tłumaczyć się brakiem automatyzmów, w które nasi zawodnicy świetnie wpisują się w klubach, ale ten przecież problem muszą mieć wszystkie inne reprezentacje, austriackiej nie wyłączając.

Druga połowa właściwie tego… drapania nie musiała przerwać. A powinna je wręcz spotęgować za sprawą tego momentu, w którym z boiska wskutek kontuzji musiał zejść Piotr Zieliński, bez wątpienia najbardziej wczoraj kreatywny i produktywny gracz naszej reprezentacji. Ale tu mieliśmy do czynienia ze szczęśliwym paradoksem. Zszedł najlepszy gracz na boisku, wszedł Krzysztof Piątek – zawodnik, który wcześniej trzy razy zagrał w reprezentacji – i „zrobił wiatr” za kilku. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, na czele z tymi, dla których tak błyskawicznie przeprowadził się z Genui do Mediolanu, trudno było się dziwić temu, co wczoraj zdziałał w Wiedniu. Ale jednocześnie dał bardzo wiele do myślenia, jeśli chodzi o personalia w kolejnych meczach naszej kadry. Piątek raczej za dżokera „robić” nie powinien, a już zwłaszcza za „dżokera wymuszonego”, czyli takiego, który wchodzi na boisku na skutek kontuzji innego gracza. Bo czy wszedłby w ogóle?

Trzeba też pamiętać, że te eliminacje są specyficzne – dziesięć spotkań grupowych w ciągu ośmiu miesięcy… Chociażby wyłącznie z tego wynika, że nie ma i nie będzie czasu na szczególne przygotowania. O jakichkolwiek eksperymentach już nie wspominając. Jak chociażby z tą dziwną, nie do końca zrozumiałą, a nade wszystko groźną zmianą z Michałem Pazdanem…

 

Piątek
Foto Tomasz Blaszczyk / PressFocus