Filip Komorski: Rodzinny znak firmowy

WŁODZIMIERZ SOWIŃSKI: Czy mały Filip, gdy zaczynał sportową edukację, marzył o takiej chwili, by strzelić bramkę decydującą o mistrzostwie?

FILIP KOMORSKI: – Nie tylko marzyłem, ale wręcz śniłem o takiej chwili od momentu kiedy potykałem się na lodzie o własne nogi. Teraz spełniło się moje marzenie i sny! Na treningach często żartuję z bramkarzami – mówię: dawaj krążek, jadę ostatniego karnego w siódmym meczu o mistrzostwo Polski! W czwartkowy wieczór wytworzyła się podobna sytuacja. Podczas akcji zadziałał pełen automatyzm, byłem jak dobrze zaprogramowana maszyna. Do mojej świadomości dotarło, że zdobyłem gola dopiero w rogu lodowiska, kiedy koledzy zaczęli mnie dusić ze szczęścia.

 

Ale zanim doczekał pan tej euforii, bywało trudniej, prawda?

FILIP KOMORSKI: – Tak, mieliśmy dwa ostatnie lata bardzo trudne. Dwa razy przegraliśmy mistrzostwo po siedmiu meczach, ciśnienie rosło, a ja czułem się wypalony. W ubiegłym roku była podobna sytuacja, prowadziliśmy 3-1 w serii, a potem przegraliśmy w dogrywce 7. spotkania. Rozpacz i łzy… Miałem momenty zwątpienia, zastanawiałem czy, się jako drużyna zdołamy się jeszcze podnieść. Teraz poznaliśmy oblicze zespołu, który zdołał o wszystkim zapomnieć, wstać z kolan i w dobrym stylu sięgnąć po mistrzostwo.

 

Takie gole to znak firmowy rodziny Komorskich?

FILIP KOMORSKI: – Dziadek (Włodzimierz Komorski, były reprezentant i napastnik Legii – przyp. red.) z uporem maniaka powtarzał mi, że uderzenie krążka po lodzie między nogami bramkarza jest najtrudniejsze i daje gwarancję, że wpadnie do siatki. Często strzelam tym sposobem. Gdy otrzymałem krążek, coś w mojej głowie pstryknęło. Popędziłem na bramkę, uniosłem głowę i oddałem strzał, jaki oddawałem może już milion razy. Jednak ten okazał się najważniejszy.

 

Malkontenci twierdzą, że tylko wygranie rywalizacji z Cracovią to byłby prawdziwy smak mistrzostwa. Czy podziela pan tę opinię?

FILIP KOMORSKI: – Brawa dla malkontentów! Może i zwycięstwo nad Cracovia smakowałoby bardziej, ale tego nie sprawdzimy, przynajmniej na razie. Niemniej uważam, że w tym finale spotkały się dwie najlepsze drużyny w kraju, które stworzyły bardzo dobre widowiska. Graliśmy pięć trudnych meczów, wyczerpujących pod względem fizycznym i psychicznym. Gdy rozpoczyna się play off, wszystko rozgrywa się w naszych głowach. Nie decyduje technika czy przygotowanie fizyczne, ale mentalność. Każdy z nas musi walczyć z presją i tej walki nie przegrać. Wygrasz raz, potem drugi raz, ty czujesz się coraz pewniejszy na lodzie, a rywal zaczyna się irytować i gaśnie w oczach. Pracowaliśmy ciężko – to najdelikatniejsze określenie, jakiego mogę teraz użyć – a po moim strzale po lodzie krążek między nogami minął bramkarza. Na tę piękną chwilę czekałem…

 

Czy ten sezon był najlepszy w pana wykonaniu?

FILIP KOMORSKI: – Z każdym sezonem czuję się dojrzalszym i bardziej wartościowym zawodnikiem. Gdy zaczynałem przygodę w ekstralidze, liczyłem skrzętnie ilość bramek i asyst. Cieszyłem się ze zdobyczy punktowych, duma mnie rozpierała. Teraz patrzę na siebie z innego punktu widzenia: jak funkcjonuję w drużynie, ile jej mogę dać i czy jestem jej ważnym ogniwem. Owszem, zwycięska bramka bardzo raduje, ale nie byłoby tej wygranej bez kolegów, którzy walczyli jak lwy, rzucali się pod krążki gdy graliśmy w osłabieniach albo też z pasją atakowali gdy nadarzała się okazja. I ja jestem jednym z ogniw tej drużyny i szczęśliwy, że udało się zdobyć tę złotą bramkę.

 

Już niebawem zgrupowanie kadry przed mistrzostwami świata…

FILIP KOMORSKI: – Na razie jeszcze o tym nie myślę, pragnę chwilę odpocząć w towarzystwie rodziny, bo jestem mocno zmęczony. Ale dołożę wszelkich starań, by przekonać trenerów do swojej osoby. Chciałbym znaleźć się w reprezentacji i dobrze zaprezentować w Budapeszcie.