Gdyby nie „Fosa”, z Ruchem tak dobrze by nie było

Rozmowa z Michałem Mokrzyckim, pomocnikiem ŁKS-u Łódź, w latach 2019-22 występującym w Chorzowie


Z jakimi emocjami czekasz na niedzielny mecz na szczycie I-ligowej tabeli między Ruchem a ŁKS-em?

Michał MOKRZYCKI: – Ze zniecierpliwieniem! Dla mnie, byłego zawodnika Ruchu, fajnie będzie zobaczyć się z chłopakami, sztabem, fizjoterapeutami, kierownikiem. Szkoda, że nie na Cichej, bo tam panuje totalnie inny klimat, a i warunki do samego grania byłyby lepsze niż w Gliwicach.

Rozmawiacie w szatni o murawie na stadionie Piasta, obawiacie się jej stanu?

– Nie tyle rozmawiamy, co chyba każdy z nas ma świadomość, jaki jest jej stan. Ale nie mamy na to wpływu, przygotowujemy się normalnie, jak do każdego meczu.

Zobaczysz sporo znajomych twarzy. Z kim po upływie miesięcy więzy najmniej się poluzowały?

– Ze „Szczepkiem”. Wiele razy rozmawiałem też z „Fosą”, „Kasolem”, „Bielem”. Wymieniamy się czasem wiadomościami na instagramie.

Daniel Szczepan w pierwszej lidze robi tyle samo wiatru, co i w drugiej.

– W ogóle mnie to nie dziwi, bo „Szczepek” już w drugiej lidze, w rundzie rewanżowej, był jednym z najlepszych zawodników całych rozgrywek. Nie jestem zaskoczony, że tak się prezentuje, został wyznaczony do rzutów karnych, co dodatkowo wpłynęło na jego pewność siebie i zdobywanie bramek.

Bo po kimś przy karnych została luka do uzupełnienia!

– Polował, polował! Śmiał się, że czeka na mój błąd. A ja mimo tych błędów i tak ich rok temu nie oddawałem.

To fakt. W majówkę spektakularnie przestrzeliłeś w bezbramkowo zremisowanym meczu ze Zniczem Pruszków, by kilka tygodni później, w finale baraży z Motorem, przy stanie 0:0 wziąć na siebie odpowiedzialność i ją udźwignąć. I to mając już podpisany kontrakt z Wisłą Płock, o czym wszyscy wiedzieli!

– Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, jak źle mógłby zostać zapamiętany mój pobyt w Chorzowie, gdybym z Motorem nie strzelił! Cieszę się, że stało się inaczej, Ruch awansował, to było najważniejsze. Pokazałem, jak pewny siebie w tamtym momencie byłem i jak silną psychikę miałem. Szczerze? Podejrzewam, że nie każdy zawodnik na moim miejscu by się tego podjął. Na dobrą sprawę, przed barażami nie wykorzystałem dwóch karnych z rzędu. Z Chojniczanką gol padł dopiero po dobitce, a ze Zniczem było… piąte piętro.

Twoje odejście z Ruchu do Płocka zostało ogłoszone jeszcze przed barażami. Nietypowo.

– Ja sam wyszedłem z taką inicjatywą. Chciałem, by sytuacja była klarowna i zależało mi, by pożegnać się z kibicami, którzy wiedzą, jak jest. Mojego podejścia do obowiązków to nie zmieniło, o to byłem spokojny.

Po półfinale baraży z Radunią Stężyca wrzuciłem na Twittera zdjęcie autorstwa Tomka Stefanika, na którym klęcząc wyczekiwałeś ostatniego gwizdka. Podpisałem, że „Mokry” wygląda, jakby w Ruchu miał grać do końca życia, a nie końca tygodnia.

– Pamiętam! Dla mnie to było coś normalnego. Spędziłem w Ruchu 3,5 sezonu. Nie potrafiłbym nagle odpuścić, zobojętnieć i stanąć przed ludźmi. Coś takiego nie wchodziło w grę. Taki mam charakter, że zawsze dawałem i będę dawał z siebie na boisku 100 procent.

Przez te 3,5 roku, które zaczęły się od spadku do trzeciej ligi i ogromnych perturbacji, jak często miałeś w głowie myśl: „ludzie złoci, w co ja się wpakowałem”?

– Finalnie wyszło super. Zapisałem się na kartach historii Ruchu, wielkiego klubu, jednego z najbardziej utytułowanych w Polsce. Zrobiłem dwa awanse, przeżyłem wspaniałą przygodę, będę ją wspominał tylko w pozytywnych aspektach, a złe początki odkładam w zapomnienie.

Jaki był moment najbardziej zły?

– Gdy latem 2019 roku staliśmy na trybunie, ubrani na czarno, ze świadomością, że klubowi grozi upadłość i nieprzystąpienie do trzeciej ligi. Pamiętam, jak w gronie kilku zawodników przy kawie na rynku w Chorzowie, pod Urzędem Miasta, siedzieliśmy z pracownikami, działem marketingu, panią Renią. Widać było, jak wszystkim zależy, by Ruch przetrwał, by nie było upadłości. Każdy chciał walczyć, zastanawiał się, jak to zrobić, by klub mógł zacząć się odradzać.

Kto najmocniej zarażał pozytywną energią?

– Osobiście uważam, że ogromną rolę w odbudowie klubu, szatni, drużyny, odegrał „Fosa”. Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, jak ogromną. Trzymał szatnię, zapieprzał na akcjach marketingowych, był łącznikiem między działem marketingu a drużyną. Jeśli na jego miejscu byłby zawodnik, któremu by aż tak nie zależało na Ruchu – to śmiem twierdzić, że sprawy nie poszłyby w tak dobrą stronę.

Jesień 2019, pierwsza runda w trzeciej lidze, stała pod znakiem setek akcji marketingowych, którymi klub zarabiał na 4-milionową dotację z miasta, by spółka mogła choć częściowo stanąć na nogi. Które akcje były najdziwniejsze?

– Miewaliśmy dwa treningi – a między nimi jechaliśmy jeszcze pod Urząd Miasta z piłkami i namawialiśmy spotkane dzieci, by z nami pograły. Z perspektywy czasu wydaje mi się to aż komiczne. W normalnych warunkach jedzie się do domu, na drzemkę… Jak to wspominam, to aż się uśmiecham. Było też malowanie graffiti, mnóstwo różnych aktywności. Mówiliśmy sobie w szatni, że połowę wypłaty mamy za granie, a połowę – za udział w różnych akcjach w mieście.

Który moment był przełomowy, byś z czasem stał się jednym z liderów zespołu?

– Sądzę, że od początku grałem w Ruchu na całkiem niezłym poziomie, tyle że na pozycji nr 6. W sezonie, w którym wywalczyliśmy awans do drugiej ligi, zostałem przesunięty trochę wyżej, złapałem ciąg na bramkę, nabrałem wiatru w żagle i do gry dołożyłem liczby. W ten sposób stałem się bardziej zauważalny.

Przesunięcie wyżej było pomysłem trenera Berety?

– Przez jakiś czas nie było innej „szóstki”. Gdy z czasem dochodzili Patryk Sikora, Piotrek Wyroba, z automatu znalazłem się pięterko wyżej. Wcześniej, jako „szóstka”, miałem przed sobą „Fosę” i „Podgóra”, dlatego nie mogłem za bardzo zapędzać się do przodu.

Jak trudna była decyzja, by nie przedłużać kontraktu z Ruchem i spróbować czegoś nowego?

– Z Ruchem toczyły się negocjacje, ale zimą pojawiła się oferta z klubu ekstraklasowego. OK – walczyliśmy o awans, ale nikt nie mógł go zagwarantować, a ja miałem na stole propozycję z dwóch szczebli wyżej. Sytuacja była zatem bardzo prosta. Wisła Płock była na tyle mocno zainteresowana, że nawet nie wiem, czy ktoś inny o mnie pytał. Czuwał nad tym mój menedżer.

W Płocku jesienią zaliczyłeś 3 występy w ekstraklasie. Niedosyt?

– Na pewno. Inaczej sobie to wyobrażałem, ale nie rozpamiętuję tego. Staram się patrzeć do przodu.

Ekstraklasa zweryfikowała?

– Osobiście tak nie twierdzę. By mnie zweryfikowała, musiałbym zagrać trochę więcej meczów. Wtedy można by stwierdzić, że faktycznie się nie nadaję. Otrzymałem niewiele minut. Osobiście uważam – po tym, jak prezentowałem się na treningach – że stać mnie na grę w ekstraklasie. Wcale nie boję się tego stwierdzenia.

Nic straconego – może w Płocku, a może z ŁKS-em…

– Z Wisłą mam jeszcze rok kontraktu. Nie wiemy, jak się życie potoczy.

Trzeba też zauważyć, jak mocno obsadzony środek pola był u „Nafciarzy”.

– Osobiście twierdzę, że w środku pola Wisła Płock to topowy zespół. Na pewno top3 ekstraklasy.

Zimą zostałeś wypożyczony do Łodzi. Był temat powrotu do Ruchu?

– Pojawiały się jakieś zapytania, ale Wisła bardzo długo nie chciała mnie puścić. Słyszałem, że mogę wiosną dostawać więcej szans, nie było zgody na wypożyczenie czy transfer. Jadąc na obóz nie spodziewałem się, że odejdę z Płocka, ale sytuacja stała się dynamiczna i nagle doszło do konkretów. Mocno zabiegał o mnie dyrektor sportowy ŁKS-u, odbył wiele rozmów z dyrektorem sportowym Wisły, obaj panowie – chyba mogę tak powiedzieć – znają się i przyjaźnią. Może dlatego tak łatwo było sfinalizować to wypożyczenie.

W ŁKS-ie każdy wiosenny mecz zaczynałeś w wyjściowym składzie. Szybko zaadoptowałeś się do pierwszej ligi.

– Przez pół roku w Płocku trenowałem z bardzo jakościowymi piłkarzami, więc nie obawiałem się, czy pierwsza liga nie okaże się zbyt wysokim poziomem. W pierwszych pięciu kolejkach byłem podstawowym zawodnikiem ŁKS-u. Jak będzie w niedzielę – jeszcze nie wiem, ale zależy mi, by grać jak najwięcej i pomagać zespołowi.

Skrze Częstochowa strzeliłeś pięknego gola z rzutu wolnego. W niedzielę też podejdziesz?

– Mamy rozpisane, kto z jakiego miejsca uderza.

Na Jakuba Bieleckiego pewnie znasz jakiś sposób.

– Wiem, jak go postraszyć – ale on też wie o mnie bardzo dużo. Jeśli chodzi o rzuty karne, to chyba nie ma drugiej osoby, która wie o mnie tyle, co „Bielu”. Podejrzewam, że karne, które mu strzelałem, należałoby liczyć nawet nie w dziesiątkach, a setkach.

W niedzielę może być kolejny?

– Jestem wyznaczony, ale nie jako pierwszy. Przede mną jest kilku chłopaków.

Jakiego meczu w Gliwicach się spodziewasz?

– Bardzo ciężkiego. Ruch to niewygodny rywal dla wszystkich, bardzo fizyczny, grający trzema rosłymi stoperami. Do nich w środku pola dochodzą Patryk Sikora – bardzo wysoki, silny – i Czech Jan Sedlak, też fizyczny i wybiegany. Dlatego uważam Ruch za przeciwnika nieprzyjemnego. Oglądam wszystkie mecze Ruchu, pewnie na palcach jednej ręki wyliczyłbym ten, które ominąłem. Rozmawiam ze „Szczepkiem”, innymi chłopakami, wymienialiśmy się jesienią spostrzeżeniami. Widzę, że drużyna gra trochę inaczej niż w poprzedniej rundzie, bardziej pragmatycznie. Od mojego odejścia pozmieniało się. Wtedy graliśmy na dwie „dziesiątki”, „Fosę” i „Ecika”, zawodników lubiących grę po ziemi. Teraz trener Skrobacz zmienił formację i odnoszę wrażenie, że więcej jest gry „długą” piłką.

Jesteś zaskoczony, że Ruch znów walczy o awans – już trzeci z rzędu?

– Chyba nie ma osoby, która nie jest zaskoczona. Wielu chłopaków w tej drużynie grało jeszcze w trzeciej lidze. OK – Ruch latem wzmocnił się kilkoma zawodnikami wyróżniającymi w drugiej lidze, ale walki o awans chyba nikt się nie spodziewał. Ruch ma to do siebie, że gdy już wpadnie na falę wznoszącą, to jest drużyną trudną do zatrzymania. Wiem, jaki „mental” panuje w tej szatni, jak chłopaki się napędzają, dlatego Ruch jest groźny i uważam, że będzie się bił do końca o najwyższe cele. Nie odgrywa roli to, że nie ma tam wielkich finansów, gwiazd. W Ruchu największą siłą zawsze była drużyna.

Na czym polega „mental” szatni Ruchu?

– Nie wiem, czy da się to wyjaśnić. Spójrzmy, ile meczów chłopaki wygrali w doliczonym czasie… Nazwałbym to nawet DNA obecnego Ruchu, tej szatni. Za moich czasów nigdy nie odpuszczaliśmy. Sam zdobyłem kilka bramek po 90 minucie. Pamiętam, że była podana nawet taka statystyka zawodników Ruchu, którzy strzelali w ligowych meczach w doliczonym czasie. Byłem w niej blisko legend, teraz dalej podkręcają ją „Szczepek” czy „Fosa”. Ruch zawsze gra do końca, jest nieprzyjemny, nieustępliwy, to bardzo podoba się kibicom. Mają swój rytuał śpiewania hymnu w końcówce. Nieraz ni stąd ni zowąd nagle padają wtedy gole.

Było tak trzy tygodnie temu ze Stalą Rzeszów.

– Wiem, o czym mówię. Sam to też przeżywałem.

Istnieje w piłce coś takiego jak energia miejsca. Gdzieś potrafi nieść, gdzieś odbija się w negatywny sposób.

– Chyba nawet gdzieś niedaleko stadionu Ruchu.

Zostawmy Ruch, pomówmy o ŁKS-ie. Porażka w Niepołomicach, zwycięstwo w doliczonym czasie i kontrowersyjnych okolicznościach ze Stalą Rzeszów. Lider traci impet, czy bez przesady?

– Bez przesady. Wiemy, jak się gra na Puszczy. Nie takie drużyny trafiły tam punkty. Ruch też by stracił, wcisnął w 93 minucie na 1:0… My strzeliliśmy ze Stalą w 90 minucie, sędzia podjął konkretne decyzje. Suma szczęścia równa się zeru. Dla mnie osobiście zabawne były komentarze z nagonką na ŁKS i stwierdzeniami, że ktoś nas przepchał. Kurczę, oglądam tę ligę, nawet w meczach Ruchu z Chrobrym czy Stalą były kontrowersyjne karne, a o tym jakoś nikt nie mówił. Sędziowie podejmują różne decyzje, w dobie VAR-u nie zawsze one od razu bywają zrozumiałe. Trzeba przyjąć, że tak po prostu jest.

Jakiego przyjęcia od kibiców Ruchu spodziewasz się w Gliwicach?

– Zastanawiam się, ale nie mam scenariusza. Może będę zawodnikiem niezauważonym, może wygwizdanym, może usłyszę brawa. Jeśli tak się stanie, będzie mi miło. Jeśli będą gwizdy – trzeba to będzie wziąć na klatę.


Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus