GieKSa, czyli do trzech razy sztuka (10)

Taki obraz przyszłego selekcjonera uchwyciły kamery Polsatu w późny piątkowy wieczór, 25 września 2015. Chwilę wcześniej zakończył się mecz 10. kolejki I ligi. GieKSa – i tak rozczarowująca dotąd dorobkiem punktowym (ledwie 9) i miejscem (15) – zaledwie zremisowała 2:2 z Rozwojem, beniaminkiem, „czerwoną latarnią” tabeli, lokalnym rywalem, będącym zarazem solą w oku miejskich decydentów. Ekipę z Bukowej – po zdymisjonowanym kilkadziesiąt godzin wcześniej Piotrze Piekarczyku – prowadził duet jego asystentów: Ireneusz Kościelniak – Tomasz Owczarek. Choć ten pierwszy miał stosowne uprawnienia, wiadomo było, że jest to rozwiązanie tymczasowe.

Od momentu, w którym w Ratuszu zapadła decyzja o budowie „wielkiej GieKSy” za wielkie publiczne pieniądze, szukano zawsze trenera, który osobowością i dorobkiem dawałby nadzieję na spełnienie marzeń o ekstraklasie. Jerzy Brzęczek – głównie ze względu na wspaniałe boiskowe CV – do tej wizji pasował idealnie. Tego dnia na trybunie VIP aż roiło się od szkoleniowców na różnych etapach karier. Dariusz Dudek początkowo siedział tuż pod Markiem Koniarkiem, potem dosiadł się do Brzęczka. Dwa rzędy niżej wspólnie oglądali mecz byli opiekunowie GieKSy: Rafał Górak i Robert Góralczyk (od pół roku był już członkiem sztabu Adama Nawałki). Zainteresowanie obserwatorów budził Werner Liczka, no i oczywiście wspomniany Brzęczek, któremu pierwotnie towarzyszył Piotr Stach.

Wibracje w kieszeni, czyli cierpliwość kandydata

GKS dwukrotnie wychodził na prowadzenie i dwukrotnie je tracił. W końcówce zaś to sąsiad zza miedzy był bliższy wygranej, bo Sebastian Gielza trafił w słupek. Widzowie – jak to na GKS-ie w takich momentach… – pożegnali piłkarzami okrzykami, z których „Do roboty” był tym jedynym cenzuralnym. Opisany na wstępie kadr telewizyjny nie mógł więc dziwić. Tak jak bywalców stadionu przy Bukowej nie zdziwiły sceny rozgrywające się na parkingu przed szatnią piłkarzy. Pojawiła się tam spora grupa sympatyków GieKSy, a ich nastroje doskonale oddawał wpis na jednym z portali: „Dumni po zwycięstwie, wierni po porażce, wkur… po remisie”. Poza wyrażeniem dezapropaty dla piłkarzy, najważniejsze żądanie zgromadzonych dotyczyło sankcji dla nich za mierną postawę. Sytuację – nie po raz pierwszy – przez kilkadziesiąt minut „pacyfikował ówczesny prezes, Wojciech Cygan.

– Jednocześnie czułem w tylnej kieszeni wibracje telefonu. Nie mogłem odebrać, byłem natomiast przekonany, że to Jerzy Brzęczek próbuje się do mnie dodzwonić. Mieliśmy spotkać się po końcowym gwizdku, by podjąć ostateczną decyzję w sprawie jego kontraktu z nami. „W tych okolicznościach zrezygnuje z pracy u nas” – pomyślałem. „Zapewne jest pan już w drodze do Częstochowy?” – zapytałem, gdy tylko sytuacja nieco się uspokoiła i mogłem do niego oddzwonić. „Nie; czekam w budynku” – usłyszałem w słuchawce – obecny sternik Rakowa (przekorna bywa czasem piłkarska rzeczywistość) wciąż ma przed oczami wydarzenia tamtego wieczoru.

Mimo napiętej atmosfery finalne rozmowy były krótkie: kontrakt (do czerwca 2017) został podpisany, a w poniedziałek – po pierwszym treningu z zespołem – Brzęczek został zaprezentowany jako szkoleniowiec GieKSy. „Jesteśmy na zakręcie. Albo z tego zakrętu wyjdziemy silniejsi, albo z niego wypadniemy” – tak wówczas Cygan opisywał moment, w którym przyjmował na pokład nowego trenera i jego sztab.

Brzęczek ledwie 4 tygodnie wcześniej zdymisjonowany został z Lechii Gdańsk. Okres „urlopowania” wykorzystał na dwutygodniową wizytę we Florencji, u swego siostrzeńca. Właśnie tam, w poniedziałek 21 września, zastał go telefon z propozycją pracy w Katowicach. – Przyjął zaproszenie z zastrzeżeniem, że może zjawić się dopiero w czwartek, bo na ten dzień zabukowany ma samolot. Ale już pół godziny później oddzwonił: „Zmieniłem datę lotu. Wracam we wtorek, w środę możemy się spotkać” – wspomina Cygan.

Samospełniająca się przepowiednia

Panowie spotkali się nie po raz pierwszy. W marcu 2015 mecz GieKSy w Chojnicach (o 15) sternik katowickiego klubu wykorzystał także do wizyty na PGE Arenie, gdzie o 20.30 Lechia grała z Górnikiem Zabrze. Po spotkaniu Brzęczek, prowadzący wówczas biało-zielonych, przyszedł do sali VIP i tam obaj zostali sobie przedstawieni. Przy okazji meczu gdańszczan na Roosevelta, zjedli też obiad w „Białym Domku” w Paniówkac. Rozmawiali o możliwości wypożyczenia z Lechii do GieKSy paru młodzieżowców w letnim okienku transferowym. Wcześniej okazji do spotkania nie było, choć… krótko przed podjęciem przez obecnego selekcjonera pracy w Gdańsku, GKS (poprzez ówczesnego dyrektora sportowego klubu) sondował jego gotowość do objęcia katowickiej drużyny. Brzęczek grzecznie jednak wówczas odmówił, a przy Bukowej ostatecznie znalazł się wówczas Artur Skowronek.

By było ciekawiej, dodajmy, że opcję angażu Brzęczka w stolicy Górnego Śląska rozważano jeszcze w czasach, gdy właścicielem pakietu większościowego akcji spółki był Ireneusz Król, a prezesem – Jacek Krysiak. Wtedy jednak – wobec odmowy ze strony Marcina Brosza – na Bukową trafił Dariusz Fornalak. Obecny selekcjoner był zaś już bardzo poważnie zaangażowany w proces odbudowy Rakowa i nie rozpatrywał opcji pracy w innym klubie.

Zgodnie z przysłowiem „Do trzech razy sztuka”, w końcu jednak do Katowic w roli trenera trafił. Zresztą… była to w zasadzie samospełniająca się przepowiednia. „Zobaczysz, następna będzie GieKSa” – miał powiedzieć małżonce pod odejściu z Lechii.

„Jedziemy Dortmundem”

Szatnia GieKSiarska – na której najzagorzalsi fani niejednokrotnie wieszali psy, a która momentami zaczynała chyba wątpić w swą piłkarską jakość – przyjęła olimpijskiego medalistę z wielkimi nadziejami (przynajmniej w większości). – Ze względu na piłkarski dorobek byliśmy wpatrzeni w niego jak w obrazek – mówi po latach Grzegorz Goncerz. – Nie da się ukryć: liczyliśmy na coś spektakularnego. Przyjeżdżał przecież do nas facet, który bywał u Kuby Błaszczykowskiego na zajęciach w Dortmundzie czy Florencji. Ale pierwsze przesłanie trenera do nas było bardzo proste: „Nie liczcie na coś megainnowacyjnego, bo piłka nożna to prosta gra. Trzeba tylko być zaangażowanym w to, co się robi.”

Fot. Michał Chwieduk/400mm

Jeżeli więc nawet sztab stosował przy Bukowej ćwiczenia czy schematy podpatrzone przez Brzęczka w czasie jego europejskich stażów, nigdy wprost tego nie formułowano. – Czasem tylko słyszeliśmy wymianę zdań między trenerami: „No, jedziemy teraz Dortmundem” – opowiada nam jeden z ówczesnych GieKSiarzy. – Najważniejsza była charyzma trenera. I uczciwość: grali rzeczywiście najlepsi, bez układów. W tej sytuacji nawet dwudziesty zawodnik w kadrze nie miał prawa się burzyć – dopowiada Goncerz.

Kapitan ukarany zaocznie

Jemu akurat dwudziestym nie zdarzało się być, ale nie zawsze mieścił się w jedenastce. Odgrywał jednak inną ważną rolę: był przecież kapitanem. A dla Brzęczka – który „naście” lat biegał właśnie z opaską na ręku, rola kapitana była arcyważna.

– Kiedy przychodził, wszechobecne były sugestie, by mi tę funkcję odebrać. Trener z miejsca uciął spekulacje. Od razu dał do zrozumienia, że liczy się z moim zdaniem, że mam być ważną częścią zespołu – „Gonzo” do dziś o tamtych dniach i tamtych wydarzeniach mówi z nieskrywaną dumą w głosie. Choć z czasem okazało się, że owa kapitańska opaska to nie tylko „frukty”, ale czasem i nader gorzkie jagody… Podczas jednego ze zgrupowań drużyna dostała od szkoleniowca wolny wieczór i zgodę na wyluzowanie. Warunek był jeden: powrót o określonej porze. W dwóch grupach: młodzież wcześniej, starszyzna – nieco później. Doświadczeni gracze umowy dotrzymali, „dzieciaki” dołożyły sobie może kwadrans. Kiedy przyszło do rozliczeń, kary finansowe dotknęły nie tylko winowajców. Zapłacić musiał również kapitan. – Pamiętam tę sytuację – Goncerz w szczegóły nie wchodzi, ale prawdziwość opowieści potwierdza. – Jako kapitan byłem odpowiedzialny za zespół. Doskonale rozumiałem, co trener chciał przekazać, i szatnia też zrozumiała.

Złotówka oglądana dwa razy

Z Brzęczkiem przyszedł z Rakowa analityk Michał Siwierski, a także – w roli II trenera – Tomasz Mazurkiewicz. Pozycja Janusza Jojki jako trenera bramkarzy była niepodważalna. Pozostał też w sztabie Mateusz Łajczak, już wcześniej pomagający Piotrowi Piekarczykowi. Z czasem do ekipy dołączył też Leszek Dyja.

Równolegle z kontraktem dla szkoleniowca, GKS zaangażował też nowego dyrektora sportowego. Choć konsultacje w tej sprawie przeprowadzono z Brzęczkiem właściwie w ostatniej chwili, postawienie na Dariusza Motałę przyjął z wielkim uznaniem. Jak się okazało, nieco wcześniej – w okresie pracy w Lechii – mocno lobbował za ściągnięciem tegoż właśnie do Gdańska. Wspólny język panowie znaleźli więc przy Bukowej bez trudu.

Wymagania? Bez sensacji. Jako kontynuator „szkoły Jerzego Wielkoszyńskiego”, szkoleniowiec poprosił jedynie o uzupełnienie magazynu o większą liczbę dużych dmuchanych piłek. Innych życzeń nie było. Raz – GKS, zasilany już miejską kasą, zaplecze sprzętowe i treningowe miał już na niezłym poziomie. Dwa – szastanie pieniędzmi na lewo i prawo kłóciłoby się z filozofią szkoleniowca.

Przez kilka lat, współtworząc projekt „odbudowa Rakowa”, wydawał nań własne środki; przyzwyczajony był więc do oglądania każdej złotówki. Jeżeli wydatek, to tylko absolutnie uwarunkowany potrzebami szkoleniowymi. Ot, tak choćby jak obóz w Turcji w lutym 2017; pierwsze zagraniczne zgrupowanie GieKSy od prawie dekady. Ale jak już katowiczanie się na ten krok zdecydowali, na miejscu wszystko musiało być perfekcyjne.

– Rzeczywiście, trener nie był skłonny do „naruszania dyscypliny budżetowej”. Zimą 2017, chyba w najważniejszym okienku transferowym, poprzedzającym zakładaną walkę o awans, rozważaliśmy angaż defensywnego pomocnika. Ostatecznie postawił na mało doświadczonego Igora Sapałę. Nie wiem, czy półroczny kontrakt – nawet z możliwością przepłacenia – dla kogoś bardziej rutynowanego dałby nam sukces, ale całkiem niedawno – w wywiadzie z Jerzym – przeczytałem, że „w GKS-ie brakło mu zawodnika w rodzaju Adama Dźwigały czy Alana Urygi”. To były właśnie te dylematy, które trener musiał rozstrzygnąć. Wybrał wtedy opcję bez ryzyka finansowego – wspomina Cygan.

Jak podpaść trenerowi?

Po upływie kilku miesięcy – jeżeli jesteśmy już przy wydatkach – szkoleniowiec poprosił o… wydzielenie dlań osobistego pokoju na zapleczu szatni. Potrzebował po prostu momentami miejsca na zebranie myśli. Do tegoż pokoiku zapraszał też zawodników, gdy uznawał, że trzeba porozmawiać „w cztery oczy”. A doceniał bardzo takie właśnie rozmowy.

„Każdy z zawodników musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy potrzebuje takiej osoby, czy nie. Widziałem sytuacje, w której narzucenie komuś tej współpracy nie przynosiło dobry efektów” – odpowiadał na pytanie o ewentualną obecność psychologa w sztabie. I sferę pracy mentalnej – do której zresztą przywiązywał wielką wagę – pozostawił ostatecznie dla siebie. W niej zaś najważniejsza była koncentracja na zadaniu. Przedmeczowe skupienie było świętością.

– Kiedy w przeddzień spotkania w szatni było za głośno; dobiegały z niej śmiechy, wysyłał któregoś ze współpracowników, by przypomniał nam nasze obowiązki – opowiada kolejny z byłych GieKSiarzy.
Ci, których nazwać można było lekkoduchami, nie mieli więc łatwo. Między innymi na skutek takiej skłonności do żartów w nieodpowiednich momentach przegrał swą szansę Aleksander Januszkiewicz. „Nieznośna lekkość bytu” zawodnika – niektórzy powiadają, że pewnego dnia objawiła się „nieświeżością” podczas przedpołudniowych testów fizycznych – przekreśliła też współpracę z Wojciechem Trochimem. Adrian Jurkowski z kolei poległ na… publicznej wypowiedzi. „Może i zagrałem dobry mecz, ale i tak w następnej kolejce wrócę na ławkę” – powiedział w jednym z wywiadów po meczu, w którym zastępował wykartkowanego kolegę. Te słowa nie znamionowały przecież charakteru „wojownika”, a o takich szkoleniowcowi chodziło…

Nie samą whisky żyje człowiek

Do publicznych wystąpień zawodników – i ich wizerunku – Brzęczek przykładał dużą wagę. Źle widziane były zewnętrzne rozmowy o taktyce, kontuzjach, a nawet meczowej osiemnastce. Dział medialny w klubie często musiał się wić i szukać sposobów, by ominąć niewygodne pytania o zdrowie tego, czy innego piłkarza…

– Przypominał nam też od czasu do czasu: „Kiedy robicie zakupy czy wychodzicie na miasto, pamiętajcie, że zawsze jesteście przez kibiców obserwowani” – wspominają ówcześni członkowie drużyny. Ale – jak mówią – potrafił doskonale zbalansować czas na zajęcia i czas na zabawę. Nie był „zamordystą” ani – wbrew boiskowemu pseudonimowi – „Papieżem”. Wielu z rozrzewnieniem wspomina spotkania po zakończeniu rundy jesiennej 2016: najpierw w restauracji „Stare i Nowe” przy Chorzowskiej, potem – po „Złotych Bukach” – w klubie „Bavitto” na placu Miarki. To był jeden z elementów integracji drużyny („Obecni mają być nawet rekonwalescenci i kontuzjowani” – zadekretował) i klubu. W tym drugim lokalu bawiły się też piłkarki GieKSy oraz przedstawiciele sekcji hokejowej i siatkarskiej. W tym pierwszym – byli jedynie futboliści z partnerkami. – Po roku twardej ręki i ciężkiej pracy, pokazał zupełnie inną twarz. Było ostro i… dużo. A trener – towarzyszyła mu wtedy małżonka – był jednym z tych, którzy całą imprezę zamykali. Wytrwał do końca – zaznaczają katowiczanie.

To jeden z nielicznych momentów – przynajmniej w okresie jego pracy przy Bukowej – w którym można było obecnego selekcjonera zobaczyć z kieliszkiem w ręku. Nie żeby całkowicie stronił od alkoholu: gustował jednak w whisky. Którą jeśli już mieszał, to ze… Spritem. Ot, taka ciekawostka…

Gorzki smak nowosądeckiej kawy

Dał się też poznać w Katowicach jako człowiek przesądny. Kiedy drużynie żarło” bardzo pilnował, by na każde następne spotkanie przyjść w tej samej marynarce czy butach, które okazały się szczęśliwe w poprzedniej kolejce. A kiedy nie szło, szukał momentami nieco odrealnionych argumentów. „Marzec nareszcie się skończył, w kwietniu będzie już lepiej” – bywalcy konferencji GieKSy doskonale takie słowa Jerzego Brzęczka pamiętają.

– Na pewno jest osobą wierzącą, w myśl zasady: „Ktoś nad nami czuwa, pilnując sprawiedliwości” – tak postrzegał selekcjonera prezes Cygan. Zawodnicy zresztą też. – Często powtarzał nam: „Wykonaliśmy kawał pracy, więc życie musi nam to oddać” – wspominają.

Nie oddało. Awans w sezonie 2016/17, tym, który miał przynieść GieKSie i jej trenerowi wymarzony sukces – uzyskał Górnik i Sandecja. Swoją drogą właśnie incydent z Nowego Sącza – choć z wiosny 2016, a więc z wcześniejszych rozgrywek – mówi całkiem sporo o podejściu szkoleniowca do obowiązków, i o wymaganiach w stosunku do podopiecznych. Katowiczanie przegrali wówczas 0:4, wszystkie gole – w tym dwa z rzutów karnych – zdobył Arkadiusz Aleksander, a Alan Czerwiński przedwcześnie wyleciał z boiska (zresztą niesłusznie; arbiter pomylił się we wskazaniu tego zawodnika, który bez piłki pchnął rywala w ogólnym zamieszaniu). Oddajmy głos uczestnikom tamtego spotkania, a przede wszystkim – odprawy, która je podsumowała. – Nigdy wcześniej nie widzieliśmy go tak wkur…ego. Nie o porażkę, ale o wieczór go poprzedzający. Wpadł wówczas do nas do hotelu na kawkę Wojtek Trochim. Posiedział, pogadał, żarty-żarciki – jak to on. „Wydymał was tą atmosferką” – rzucił trener na odprawie. A potem puścił stosowne skróty meczu: Trochim sprzedaje łokcia naszemu stoperowi. Trochim jest pierwszy u sędziego, gdy trzeba podyktować karnego, i gdy trzeba pokazać czerwoną kartkę. Wymachuje rękami, naciskał. Obraz nie kłamał „I co? Smakowała wam ta kawa?” – zapytał na koniec trener. A my spuściliśmy nisko głowy…

Rezygnacja SMS-owa

Awansu nie było ani w roku 2016, ani 2017. W tym drugim szansa uciekła w 32. kolejce, po pamiętnej domowej porażce ze zdegradowanym już MKS-em Kluczbork (2:3). To był drugi – obok opisanej wyżej odprawy – moment, w którym szkoleniowiec „wyszedł z siebie”. – Coś w nim pękło, ta porażka i przekreślenie możliwości awansu przelało czarę goryczy – wspomina ten moment Goncerz. – Stanął zdruzgotany na środku na środku. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Podziękował nam za pracę, życzył powodzenia…

Fot. Michał Chwieduk/400mm

Poszedł na konferencję prasową, na której – nie zostawiając obecnym szansy na zadanie pytania – poinformował o rezygnacji. Ciut wcześniej krótko poinformował zwierzchników o decyzji. – Potem przyszedł i w dłuższej rozmowie poinformował, że jest ona nieodwołalna- dodaje były sternik GieKSy. Raz jeszcze też zszedł do szatni, z każdym z graczy pożegnał się uściskiem ręki. I choć – słowami kapitana – szatnia całą winę za kuriozalną porażkę (i w efekcie przegrany sezon) wzięła na siebie, poprosił o uszanowanie jego woli. – Więc uszanowaliśmy, choć każdy doskonale wiedział, jakiego indywidualnego postępu dokonał za jego kadencji – ocenia Grzegorz Goncerz.

Zaś jako myśl podsumowująca ten okres, do dziś dźwięczy mu z tyłu głowy jedno zdanie: „Starajcie się jak najlepiej robić to, co potraficie”. Banał? Może, ale życiowy.

 

Na zdjęciu: To jest TEN moment: Jerzy Brzęczek po końcowym gwizdku meczu GKS-u z Rozwojem. To wtedy musiał podjąć ostateczną decyzję, czy wchodzi do tej rzeki…