GKS Tychy. Błysk emocji

 

Choć piłkarze GKS-u Tychy już zaczęli urlopy w klubowych korytarzach ciągle słychać echa wyników losowania Pucharu Polski. Podopieczni Ryszarda Tarasiewicza wiosną staną bowiem przed historyczną szansą awansu do półfinału Pucharu Polski.

Tak wysoko jeszcze żaden zespół „trójkolorowych” nie doszedł, a najlepszym jak dotąd osiągnięciem jest ćwierćfinał osiągnięty przez wicemistrzów Polski, którzy 16 marca 1977 roku odpadli po przegranym 1:2 wyjazdowym spotkaniu z Legią Warszawa.

– To był dziwny mecz – wspomina Jerzy Kubica, który niemal 43 lata temu zapewnił tyszanom prowadzenie 1:0. – Legia zajmowała miejsce w środku tabeli i w pucharowej drodze widziała swoją szansę na europejskie występy, a my walczyliśmy o utrzymanie i koncentrowaliśmy się raczej na ligowych spotkaniach.

Nie pojechaliśmy jednak do Warszawy po to, żeby przegrać, bo zawsze wychodziliśmy na boisko walczyć o zwycięstwo, ale od kiedy tylko dotarliśmy na stadion przez naszą szatnię zaczęła się „przewalać” procesja ludzi, którzy sugerowali, że nam gra o Puchar Polski nie jest potrzebna, a jak przegramy to w ligowym rewanżu za kilka tygodni możemy się w Warszawie spodziewać punktów. Drzwi do szatni praktycznie się nie zamykały i fałszywi przyjaciele próbowali nam zrobić wodę z mózgu. Wyszliśmy jednak na boisko żeby walczyć o zwycięstwo i w sumie dobrze nam szło.

Kubica zaskoczył Mowlika

Pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowo, a w dodatku chwilę po przerwie mnie, choć akurat łowcą bramek po uderzeniach z dystansu nie byłem, wyszedł bardzo dobry strzał z 20 metra. Z lewej strony boiska kopnąłem piłkę i wysokim lobem zaskoczyłem niewysokiego Piotra Mowlika, broniącego wtedy także w reprezentacji Polski. Odchodząca piłka przeleciała nad nim i wpadła w długi róg.

Nasza radość trwała jednak bardzo krótko, bo Legia miała w swoich szeregach Tadeusza Nowaka, który też był reprezentantem Polski. Był tak szybki, że nazywali go Ferrari. Minutę po moim golu uciekł nam pierwszy raz, a w 66 minucie drugi raz wygrał pojedynek z Gienkiem Cebratem i ustalił wynik. Półfinał uciekł nam więc sprzed nosa, a w lidze też przegraliśmy w Warszawie 1:2 i ostatecznie spadliśmy z I ligi – kończy pomocnik wicemistrzowskiego zespołu z 1976 roku.

Czy aktualna drużyna GKS-u Tychy, która już wyrównała największe pucharowe osiągnięcie w historii klubu, pójdzie dalej? Na drodze stanie Cracovia, która jest szczególnie bliska sercu… dwójce zawodników tyskiego zespołu. W niej piłkarskiego abecadła uczyli się filar tyskiej defensywy Marcin Biernat oraz widowiskowo grający skrzydłowy drużyny Ryszarda Tarasiewicza Sebastian Steblecki.

Biernat walczył z Legią

– Kiedy do Cracovii w drugiej parze dolosowano GKS Tychy pojawił się błysk emocji, choć o jakichś szczególnych sentymentach nie ma mowy – mówi Marcin Biernat.

– Nie było też napięcia w trakcie oczekiwania na przeciwnika, bo na tym etapie już nie ma łatwych rywali. Jest Cracovia i ok. Najważniejsze, że zagramy u siebie. Gdy przed losowaniem pojawiały się pytania o rywala, z którym chciałbym zagrać, to najbardziej przychodziła mi na myśl Legia. Ta drużyna kojarzy mi się najbardziej z moją pucharową przygodą, bo grając w Chojniczance, trzy lata temu zmierzyłem się z warszawską drużyną właśnie w ćwierćfinale.

Najpierw wyeliminowaliśmy GKS Bełchatów, z którym wygraliśmy 2:1, strzelając decydującą bramkę w dogrywce. To nam dało przepustkę na najwyższe szczeble pucharowej drabiny. Poczuliśmy to gdy na naszym boisku rozegraliśmy pierwsze z dwóch spotkań. Przegraliśmy 1:2 po wyrównanym meczu, a trzy tygodnie później, w rewanżu na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej, wyszliśmy nawet na prowadzenie. Jednak naszpikowana gwiazdami i prowadzona przez Stanisława Czerczesowa „maszynka” w końcówce pierwszej połowy strzeliła trzy gole, a po przerwie Nemanja Nikolić przypieczętował naszą porażkę 1:4.

Dzisiejsza Cracovia też ma wielu dobrych piłkarzy, którzy w dodatku pod wodzą Michała Probierza tworzą drużynę, czego dowodem jest miejsce w tabeli. Nam to jednak… nie przeszkadza w myśleniu o zwycięstwie. Na pewno z takim nastawieniem wyjdziemy w marcu na boisko, na którym wszystko rozstrzygnie się w jednym meczu. Ale to dopiero za trzy miesiące, a teraz przed nami urlopy, a po nich zimowe przygotowania do tego co nasz czeka wiosną, czyli 14 meczów ligowych i 1 na pewno, a oby więcej, w Pucharze Polski.

Steblecki zaczął od petardy

– Nie będę ukrywał, że Cracovia w moim życiu jest ważnym klubem – dodaje Sebastian Steblecki. – Wychowałem się w „Pasach”. W dodatku pierwszy mecz w jej pierwszej drużynie rozegrałem w Pucharze Polski. To było w 2011 roku.

Dostałem szansę debiutu jako wyróżniający się zawodnik drużyny grającej w Młodej Ekstraklasie. Pojechaliśmy do Gliwic i zmierzyliśmy się Piastem. Graliśmy na boisku Carbo, a gdy wchodziłem na murawę, kwadrans przed końcem zastępując Andrzeja Niedzielana, prowadziliśmy 1:0. Utrzymaliśmy ten wynik do 90 minuty, ale w doliczonym czasie gry jakiś kibic, który opuszczał już stadion, rzucił petardę, która wybuchła obok sędziego asystenta. Z tego powodu arbiter przerwał mecz, a PZPN zweryfikował wynik na 3:0.

Później już do pucharowych występów nie miałem szczęścia, aż do tego sezonu. Co prawda w pierwszych dwóch rundach zaliczałem tylko epizody, ale już z ŁKS-em Łódź grałem od początku do końca. W bardzo dobrej atmosferze stworzonej przez kibiców rozegraliśmy fajny mecz i dołożyliśmy dobry wynik, który potwierdził, że mamy drużynę, która z powodzeniem może walczyć z zespołami z ekstraklasy. Z tym nastawieniem pożegnaliśmy się rozpoczynając urlopy i dlatego myśl o grze z Cracovią nas mobilizuje, a nie przeraża. Już teraz wiemy, że to będzie piłkarskie święto w Tychach.