GKS Tychy. Ciągle czegoś brakuje

Eugeniusz Cebrat oceniając decyzję sędziego z 72 minuty meczu GKS Tychy – Puszcza Niepołomice mówi, że to skandal.


O tym jak bardzo wicemistrzowie Polski z 1976 roku przeżywają występy swoich następców świadczy zdenerwowany głos Eugeniusza Cebrata, który 45 lat temu był bramkarzem GKS-u Tychy. 6-krotny reprezentant Polski i 2-krotny mistrz naszego kraju już w barwach Górnika Zabrze w latach 1985 i 86 z oburzeniem komentował decyzję arbitra Marka Opalińskiego z 72 minuty.

– Jak sędzia w tej sytuacji mógł podyktować rzut karny? – pyta Eugeniusz Cebrat. – To jest skandal. Arbiter stał blisko całej akcji i nie może się tłumaczyć, że czegoś nie widział. Miał wszystko jak na tacy, a mimo to podjął złą i krzywdzącą decyzję. Po pierwsze samo odgwizdanie zagrania ręką było kontrowersyjne, a po drugie nawet jeżeli już odgwizdał rękę, to akcja miała miejsce przed linią boczną pola karnego. Dwie pomyłki w jednej sekundzie to zdecydowania za dużo.

Sędzia zabrał tyskiej drużynie dwa punkty. Bardzo mnie to zabolało i współczuję zawodnikom, bo na pewno czują się oszukani i pokrzywdzeni. Gdy się walczy o awans to każdy punkt jest cenny. Szczególnie gdy się ma słabszy dzień, bo mówiąc szczerze nie był to najlepszy występ zespołu Artura Derbina, to zwycięstwo jest bardzo potrzebne. Zwłaszcza, że rywale sami nie dali rady wypracować okazji strzeleckiej, bo gra defensywna GKS-u była bez zarzutu. Przeciwnicy wykorzystali dopiero to co sędzia dał im w prezencie i niezasłużenie zremisowali.

Tydzień, który pozbawił mistrzostwa

Trochę chłodniejszym okiem na występy tyszan patrzy Lechosław Olsza. Pomocnik, który grając w GKS-ie Tychy 45 lat temu nie tylko wywalczył tytuł wicemistrza Polski, ale także dostąpił dwukrotnie zaszczytu występu w reprezentacji kraju, większość swojego piłkarskiego i popiłkarskiego życia spędził bowiem w GKS-ie Katowice.

– Do Tychów ciągnie mnie jednak paczka kolegów, z którymi sięgnąłem po swój największy sportowy sukces – wyjaśnia Lechosław Olsza. – Gdy mogliśmy jeszcze uczestniczyć w meczach w roli widzów to spotykaliśmy się na trybunach i wspominając nasze mecze ocenialiśmy też grę naszych następców.

Teraz pozostaje już tylko śledzenie wyników i obserwacja spotkań w telewizji. A z tego co zaobserwowałem GKS nie jest jeszcze drużyną, która może przez dłuższy czas utrzymać swoją grę na równym, wysokim poziomie. Nas takie wahnięcie formy na finiszu sezonu 1975/1976 kosztowało stratę mistrzowskiego tytułu.


Czytaj jeszcze: Uśpiona gra ofensywna

Po 25 kolejce, w której wygraliśmy 1:0 z Polonią w Bytomiu, byliśmy na szczycie tabeli i mieliśmy dwa punkty przewagi nad Ruchem Chorzów i cztery punkty nad Stalą Mielec. Wtedy jednak przyszła przerwa na wyjazdowe mecze reprezentacji z Grecją i Szwajcarią. Kazimierz Górski powoła mnie i Romana Ogazę, a po powrocie z kadry w ciągu tygodnia rozegraliśmy trzy mecze i wszystkie przegraliśmy: 0:2 ze Stalą Mielec w Tychach, 0:5 z Wisłą w Krakowie i 1:2 z Zagłębiem Sosnowiec u siebie.

Ten tydzień pozbawił nas tytułu, bo choć po nim wygraliśmy 1:0 z Legią w Warszawie i 2:1 z Pogonią Szczecin w Tychach to wystarczyło to „tylko” – jak myśleliśmy wtedy – do drugiego miejsca. Szczególnie to lanie w Krakowie pozostało mi na długo w pamięci. Gdy Kazimierz Kmiecik dwa razy, a Zdzisław Kapka, Marek Kusto i Adam Nawałka po razie wpakowali piłkę do naszej bramki to prosiłem sędziego, żeby skończył ten mecz, bo na naszą grę nie dało się patrzeć.

Potrzebny egzekutor

Główną siłą ówczesnego GKS-u Tychy był atak, w którym Roman Ogaza i Kazimierz Szachnitowski napędzali akcje drużyny.

– Wystarczyło zagrać piłkę do przodu i tam już się robiło groźnie – dodaje Lechosław Olsza. – Takiego napastnika na razie w zespole Artura Derbina nie ma. Egzekutor potrzebny jest właśnie w takich meczach, w których gra drużynie się nie układa, bo wystarczy jego indywidualność żeby zespół sięgnął po zwycięstwo.

Mam nadzieję, że w tych meczach, które jeszcze zostały do końca rundy jesiennej, a przed tyską drużyną potyczki z całą czołówką i to głównie na wyjazdach, bo w Łęcznej, Niecieczy i na koniec na stadionie ŁKS-u Łódź, trenerowi Derbinowi uda się znaleźć lekarstwo na ofensywną bolączkę.

Bez większych zastrzeżeń do obrony

– To znaczy, albo napastnicy zaczną strzelać tak jak powinni to robić zawodnicy grający w ataku, albo tak trener uszczelni grę obronną, że przeciwnicy rozbiją sobie głowę na murze defensywnym. Choć akurat do obrony w sumie nie można mieć większych zastrzeżeń. Przede wszystkim chciałoby się jednak oglądać kilka spotkań z rzędu rozegranych przez tyską drużyną na wysokim równym poziomie, bo właśnie taka gra cechuje zespół, który konsekwentnie dąży do swojego celu – kończy Lechosław Olsza.


Fot. Łukasz Sobala/PressFocus