GKS Tychy. Kto pobudzi uśpioną krew?

Kazimierz Szachnitowski wspomina atak GKS-u Tychy na wicemistrzostwo Polski i podpowiada Arturowi Derbinowi.


W piłkarskiej historii GKS-Tychy, który 20 kwietnia obchodził będzie 50-lecie, jest tylko jeden zawodnik, który strzelił ponad sto bramek. Tym rekordzistą jest Kazimierz Szachnitowski, który zaczynając od debiutu 19 sierpnia 1974 roku w ekstraklasowym spotkaniu z Lechem Poznań, po pożegnalny mecz w sezonie 1989/1990, zanotował 311 występów z trójkolorowym trójkątem na piersi.

Swoje „bramkobranie” tyski snajper rozpoczął 13 października 1974 roku w wyjazdowym meczu ze Śląskiem Wrocław, dwoma trafieniami przyczyniając się do zwycięstwa 3:1, a jego licznik zatrzymał się na liczbie 101 w sezonie 1988/1989, w którym na III-ligowych boiskach zdobył 15 bramek. – Najmilsze wspomnienia dotyczą sezonu 1975/1976, bo 45 lat temu, na jubileusz 5-lecia klubu, wywalczyliśmy wicemistrzostwo Polski – mówi Kazimierz Szachnitowski.

Kazimierz Szachnitowski. Fot. Dorota Dusik

– 10 kwietnia po wyjazdowym remisie 1:1 z Widzewem zostaliśmy liderem ekstraklasy i utrzymaliśmy się na szczycie tabeli do końca miesiąca, mogąc się pochwalić serią czterech spotkań bez porażki. Na 5 kolejek przed końcem sezonu, mając 2 punkty przewagi nad wiceliderem, poczuliśmy się jednak chyba zbyt pewni siebie i gdy po dwutygodniowej przerwie na mecze reprezentacji wróciliśmy na boisko, zabrakło nam determinacji, z którą walczyliśmy w poprzednich meczach. Efekt był taki, że przegraliśmy trzy mecze z rzędu i spadliśmy na 3. miejsce.

W momencie, w którym zrozumieliśmy, że cały nasz trud włożony w ten sezon może iść na marne zmobilizowaliśmy znowu wszystkie siły i w przedostatniej kolejce wygraliśmy 1:0 w Warszawie z Legią, po mojej bramce. Przed ostatnią kolejką wróciliśmy na pozycję wicelidera, mając tyle samo punktów co Stal Mielec i o jeden więcej od Wisły Kraków i Ruchu Chorzów. Było więc jasne, że w ostatnim meczu na naszym boisku z Pogonią Szczecin nie możemy sobie pozwolić na potknięcie.

Mobilizował nas wiceprezes Edward Kucowicz, a wiadomo jaki nasz „Magnat” miał charakter, więc nie muszę dodawać, że ściany się trzęsły. Wyszliśmy na boisko bardzo zmotywowani, ale choć osiągnęliśmy dużą przewagę, na przerwę schodziliśmy remisując 0:0, Po przerwie Janek Bielenin strzelił gola, ale Ryszard Mańko błyskawicznie wyrównał. Wynik 1:1, który spychał nas na 4. miejsce, utrzymywał się do 89 minuty i dopiero wtedy Roman Ogaza z wywalczonego przez siebie rzutu karnego zapewnił nam zwycięstwo. Tak wpisaliśmy się do historii polskiej piłki jako wicemistrzowie Polski.

Nastąpiło samouspokojenie

68-letni Kazimierz Szachnitowski nie żyje jednak tylko historią. Były zawodnik, trener i działacz tyskiego klubu z perspektywy emeryta uważnie śledzi występy podopiecznych Artura Derbina.

– Nie tylko ja – dodaje Kazimierz Szachnitowski. – Razem z kolegami z wicemistrzowskiej drużyny, gdy była taka możliwość, oglądaliśmy mecze z trybun i dyskutowaliśmy o grze naszych następców. Natomiast teraz – gdy mecze odbywają się bez udziału publiczności – oglądamy transmisje telewizyjne i telefonicznie dzielimy się uwagami i spostrzeżeniami. Na początku rundy wiosennej, z każdym kolejnym meczem, mieliśmy coraz lepsze humory i wydawało się nam, że drużyna jest na prostej drodze do awansu z drugiego miejsca.

Coś się jednak zacięło. Mam takie wrażenie, że w zespole nastąpiło samouspokojenie. Nie wiem, kto mógłby spełnić rolę Edwarda Kucowicza sprzed 45 lat, ale w takim momencie potrzebny jest ktoś, to pobudzi uśpioną krew.

Wywalczy bezpośredni awans

– Mówię to, mając w pamięci obraz z Kielc, gdzie Korona, choć nie miała zbyt wielu piłkarskich atutów, miała sposób na grę, a my do straty gola nie potrafiliśmy pokazać, że jesteśmy zespołem pretendującym do pozycji wicelidera. Najbardziej rzucił mi się w oczy brak gry skrzydłami. Przeprowadziliśmy tylko jedną akcję bokiem boiska i po dograniu Bartosza Szeligi Wiktor Żytek miał idealną okazję. Strzelił celnie, ale obrońca gospodarzy wybił piłkę sprzed linii bramkowej.

Jednak jedna akcja na 90 minut to za mało, tym bardziej, że właśnie boki były jeszcze niedawno największą siłą ofensywną drużyny. Łukasz Grzeszczyk po problemach zdrowotnych nie daje zespołowi tyle, co wcześniej. Oczywiście jeszcze nic nie jest przesądzone i do końca rozgrywek ligowych pozostało 10 kolejek, ale nie ma na co czekać. Tym bardziej, że najbliższy mecz, który zostanie rozegrany w dniu 50-lecia klubu, jest najlepszą okazją do przełamania.

Czekam więc na odrodzony zespół, który znowu grał będzie z takim polotem jak na początku roku i dzięki wysokiej formie do końca sezonu wywalczy bezpośredni awans. Na taki prezent czekam, bo ten który już otrzymałem – jubileuszowy szalik wiszący na honorowym miejscu na ścianie – tylko z powrotem drużyny do ekstraklasy będzie miał prawdziwie jubileuszową wartość.


Fot. Dorota Dusik