GKS Tychy. Leciała i płakała

Dla piłkarzy GKS-u Tychy piłkarski rok jeszcze się nie skończył. Podopieczni Ryszarda Tarasiewicza rozegrali już wprawdzie ostatni mecz w rundzie jesiennej i rozpoczęli okres zimowej przerwy, ale dzięki wygranej 2:0 z ŁKS-em Łódź czekają jeszcze na ostatni akord, czyli losowanie par ćwierćfinałowych Pucharu Polski. 12 grudnia o godzinie 12.00 rozpocznie się ceremonia, podczas której poznamy marcowego rywala tyszan.

Kibice także bacznie przypatrują się nazwom drużyn, które zostały na tym etapie rozgrywek i w gronie pięciu rywali grających w ekstraklasie: Piasta Gliwice, Legii Warszawa, Lechii Gdańsk, Lecha Poznań i Cracovii oraz dwóch I-ligowych przeciwników Stali Mielec i Miedzi Legnica szukają zespołu do przejścia.

Co los przyniesie

– Zostały już niemal same zespoły z najwyższej półki – mówi Wojciech Szumilas, którego gol otworzył tyszanom drogę do ćwierćfinału. – Ale jak było widać w środowy wieczór przyjechała drużyna z ekstraklasy i wygraliśmy więc zobaczymy co los przyniesie. Do finałowego meczu na PGE Narodowy na razie myślami nie wybiegamy. Do zdobycia Pucharu Polski trzeba jeszcze wygrać trzy mecze, a my zawsze koncentrujemy się na tym najbliższym więc poczekajmy.

Wojciech Szumilas może czekać z nadzieją. W pucharowym meczu z ŁKS-em Łódź dostał szansę gry na ulubionej pozycji z racji nieobecności kapitana Łukasza Grzeszczyka i udowodnił, że jest w stanie poprowadzić GKS Tychy do zwycięstwa.

– Zrobiło się trochę miejsca na oddanie strzału z dystansu, bo w pierwszej połowie zawodnicy ŁKS-u nas do tego odcinali, więc… dałem okazję pomylić się bramkarzowi – opisuje swoje trafienie Wojciech Szumilas. – Można powiedzieć, że to był strzał z kategorii: „piłka leciała i płakała”. Oddałem ten strzał i już w momencie jak piłka leciała wiedziałem, że mogłem to zrobić lepiej. Okazało się jednak, że bramkarz się pomylił i dobrze dla nas. Nie było co prawda okazji do uderzenia z wolnego, a te ostatnio mi ładnie wchodziły, ale ten strzał, choć nie był efektowny, też dał radość.

619 minut i 6 goli

Dzięki temu trafieniu 23-letni pomocnik tyskiej drużyny statystyki po rundzie jesiennej ma niezwykłe. Licząc zarówno ligowe jak i pucharowe spotkania zaliczył 12 występów, ale tylko 5 od pierwszego do ostatniego gwizdka, a w 3 miał sekundowe epizody. W sumie na murawie przebywał 619 minut i w tym czasie strzelił 6 goli. O tym, że najczęściej grał na skrzydle, a nie na swojej „dziesiątce” nie ma już nawet co wspominać. Cieszył się bowiem, że dostawał swoją szansę i trafiał.

Miał jednak pecha, bo gdy już przekonał Ryszarda Tarasiewicza, że może być mocnym ogniwem drużyny, dla której strzelił gole w trzech z rzędu październikowych meczach, to doznał bolesnej kontuzji i niemal na miesiąc wypadł z kadry. Do formy i składu wrócił dopiero na ostatni tegoroczny akord. Dostał trudne zadanie, bo musiał zastąpić lidera drużyny i etatowego wykonawcę stałych fragmentów gry Łukasza Grzeszczyka, nieobecnego z powodu zabiegu. Szybko pokazał, że sprosta zadaniu, bo już w 7 minucie po wykonanym przez „Szumiego” rzucie rożnym i odegraniu głową przez Macieja Mańkę, Marcin Biernat oddał pierwszy celny strzał, uderzając z 6 metra.

Jako kolektyw

– Najważniejsze było to, że na boisku stanowiliśmy kolektyw – dodaje pomocnik GKS-u. – A co do stałych fragmentów gry, to gdy gramy z Łukaszem Grzeszczykiem dzielimy się rzutami rożnymi czy wolnymi. On wykonuje te na prawą nogą, a ja te na lewą. Da się więc to pogodzić. A gdy zabrakło najważniejsze było to, że jako kolektyw też walczyliśmy i to przyniosło efekt.

Dużo mówiliśmy o tym żeby do końca grać uważnie w obronie i być skupionym, ale znowu w ostatnich sekundach, zostaliśmy zepchnięci. Była poprzeczka, był słupek więc szczęście nam pomogło, jednak cały czas staraliśmy się być skoncentrowani i wyszło nam to na dobre. Wygraliśmy zasłużenie, bo przeważaliśmy. Ustaliliśmy przed meczem, że kiedy rywale będą mieli niewygodną piłkę to będziemy podchodzić wyżej i nie damy im pola do popisu.

Tak to też wyglądało. Z perspektywy boiska można nawet powiedzieć, że ten mecz nie różnił się za bardzo od spotkań I-ligowych. Nie zapominajmy, że ŁKS jeszcze pół roku temu grał w I lidze i te mecze też wyglądały jak równy z równym.

Dla nas było to ostatnie spotkanie w tym roku więc chcieliśmy wygrać żeby w dobrych humorach ruszyć na urlopy, rozjechać się do domów i cieszymy się, że tak się stało. Mamy teraz niby miesiąc wolnego. Mówię „niby”, bo trener dał nam rozpiski więc bez pracy się nie obejdzie, ale po takim zakończeniu rundy wszystko co kojarzy się z boiskiem będzie sprawiało radość.