GKS Tychy. Naprawdę zgrany zespół

Stara gwardia z GKS-u Tychy, która sięgnęła w 1976 roku po wicemistrzostwo Polski, życzy sukcesu swoim następcom.


Data 2 czerwca 1976 roku wpisała się w historii GKS-u Tychy. Tego dnia piłkarze z trójkolorowym trójkątem na piersiach sięgnęli po wicemistrzostwo Polski. Drużyna, której kapitanem był Marian Piechaczek.

– To już 44 lata temu – mówi Marian Piechaczek. – Gdyby były inne czasy pewnie spotkalibyśmy się z kolegami, którzy jeszcze żyją i chodzą na mecze. Przez telefon nie świętowaliśmy. Wolę się spotkać, popatrzeć w oczy i pogadać bezpośrednio i mam nadzieję, że niedługo taka okazja się nadarzy.

Myślałem, że może podczas meczu z Zagłębiem Sosnowiec uda się przynajmniej tej stałej grupie „Klubu wicemistrza” spotkać się na trybunach, ale mecz ma się odbyć bez widzów więc musimy poczekać.

Z tej wicemistrzowskiej drużyny najczęściej spotykamy się ze Stefanem Aniołem i Gienkiem Cebratem zaczynając od bramkarzy oraz z Jurkiem Brzozowskim i Jurkiem Kubicą, którzy grali ze mną na obronie, Heńkiem Tuszyńskim, Zbyszkiem Janikowskim i Leszkiem Olszą, występującym w pomocy oraz napastnikiem Kazikiem Szachnitowskim.

Z tamtej drużyny Czesiek Czarnynoga i Józek Trójca mieszkają w Niemczech i tylko „od wielkiego święta” odwiedzają nasz stadion. Natomiast Jasiu Bielenin i Józek Sztuka nie pokazują się w Tychach. Niestety kilku kolegów z naszym snajperem Romkiem Ogazą czy Alfredem Potrawą i Krzyśkiem Raskiem na czele już niestety nie żyje, ale tworzyliśmy naprawdę zgrany zespół, który był o krok od mistrzostwa.

Końcowa tabela sezonu 1975/1976 potwierdza słowa Mariana Piechaczka. Mistrza Stal Mielec i wicemistrz GKS Tychy zdobyły w 30 meczach 38 punktów (wtedy za zwycięstwo przyznawano 2 punkty), a trzecia w klasyfikacji Wisła Kraków i czwarty Ruch Chorzów zakończyły rozgrywki z dorobkiem 37 punktów.

20 tysięcy widzów

– Po rundzie jesiennej też byliśmy na drugim miejscu, mając tyle samo punktów co Ruch Chorzów – przypomina Marian Piechaczek. – Tak „łeb w łeb” szliśmy do 19 kolejki, w której wykorzystaliśmy potknięcie chorzowian i po ich remisie ze Stalą Rzeszów, dzięki naszemu zwycięstwu ze Śląskiem Wrocław zostaliśmy liderami.

To było wielkie wydarzenie w Tychach. Na trybunach było 10 tysięcy widzów, a o wyniku zadecydował ostatni kwadrans. Krzysiek Rasek otworzył wynik główką, a Jasiu Bielenin podwyższył na 2:0 w ostatnich minutach. Co prawda wrocławianie jeszcze zdołali odpowiedzieć golem Tadeusza Pawłowskiego, ale nie zdołali nam już wydrzeć zwycięstwa.

Nic więc dziwnego, że na mecz 21 kolejki, w Tychach trybuny pękały w szwach, bo mając punkt przewagi nad Ruchem, podejmowaliśmy go na naszym boisku. Na kameralnym stadionie mecz oglądało 20 tysięcy widzów i atmosfera była niesamowita.

Nie potrafiliśmy sobie jednak poradzić ze znakomicie tego dnia broniącym Piotrkiem Czają w bramce gości, a Józek Kopicera tuż przed końcem pierwszej połowy strzałem z daleka zaskoczył Gienka Cebrata i przegraliśmy 0:1.

Odzyskaliśmy jednak pozycję lidera w 23 kolejce, po 25 serii spotkań, w której Ruch bezbramkowo zremisował wyjazdowy mecz ze Stalą Mielec, a my 30 kwietnia wygraliśmy 1:0 w Bytomiu z Polonią, po golu Romka Ogazy z karnego, mieliśmy 2 punkty przewagi nad Ruchem i 4 nad Stalą, która włączała się do mistrzowskiego wyścigu.

Po reprezentacyjnej przerwie

Na początku maja w rozgrywkach ligowych nastąpiła jednak dwutygodniowa przerwa na potrzeby reprezentacji, która rozegrała dwa towarzyskie mecze z Grecją i Szwajcarią, na które Kazimierz Górski powołał Romana Ogazę i Lechosława Olszę.

– Niby nic się nie stało – dodaje Marian Piechaczek. – Trenowaliśmy normalnie. Trener Aleksander Mandziara niczego nie wymyślał, ale po tej reprezentacyjnej przerwie coś pękło i przegraliśmy trzy mecze z rzędu. W drugiej połowie maja straciliśmy mistrzostwo Polski, po które sięgnęła Stal Mielec i w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych trafiła na Real Madryt.

To właśnie mielczanie, na naszym boisku jako pierwsi sprowadzili nas na ziemię wygrywając 2:0, po golach strzelonych w drugiej połowie, w odstępie minuty, przez Grzegorza Laty i Włodzimierza Gąsiora.


Czytaj jeszcze: Komornicki formuje jedenastkę


Później przyszedł zimny prysznic w Krakowie, gdzie znokautowała nas Wisła. Kazimierz Kmiecik, Zdzisław Kapka, Marek Kusto i Adam Nawałka w sumie pięć razy pokonali Gienka Cebrata i po 27 kolejce Stal Mielec została liderem. My jeszcze w następnym meczu u nas z Zagłębiem Sosnowiec przegraliśmy 1:2, bo na gole Włodzimierza Mazura dopiero w końcówce odpowiedział Kazik Szachnitowski i spadliśmy na trzecie miejsce.

Groził nam nawet spadek z podium, bo tuż za nami znalazła się Wisła Kraków. Udało się nam jednak zmobilizować i ze Stefanem Aniołem w bramce w przedostatniej kolejce, 30 maja, dzięki trafieniu Kazia Szachnitowskiego wygraliśmy 1:0 w Warszawie z Legią, a 2 czerwca kończyliśmy sezon na swoim boisku podejmując Pogoń Szczecin.

Po 29 kolejkach Stal Mielec i my mieliśmy 36 punktów, a Ruch i Wisła po 35. Wszystko więc mogło się jeszcze zdarzyć i dlatego potrzebowaliśmy zwycięstwa. Dlatego, kiedy po golu Jasia Bielenina szczecinianie wyrównali, a spiker ogłosił, że w tym momencie spadliśmy na czwarte miejsce w tabeli nie pozostało nam już nic innego jak tylko szturm.

Udało mi się przejąć piłkę i wyprowadzić jeden z ostatnich ataków, po którym wywalczyliśmy rzut karny. W 89 minucie Romek Ogaza stanął przed piłką i nie zadrżała mu noga. Ten gol, ostatni w sezonie 1975/1976 dał nam wicemistrzostwo Polski i możliwość gry w Pucharze UEFA z 1.FC Koeln.

Sposób na bolączki

To było 44 lata temu, a w opowiadaniu Mariana Piechaczka ciągle czuć emocje i świeżość tak jakby mówił o wydarzeniach z tego sezonu.

– Na szczęście znowu będziemy mieli świeży temat do dyskusji, bo mimo wszystko w piłce nożnej najciekawsze jest to co się dzieje „na żywo” – twierdzi Marian Piechaczek.

– Już dość miałem tych „odgrzewanych kotletów” i oglądania w telewizji meczów, których wyniku nic już nie zmieni. Teraz mogę sobie znowu po spacerze z żoną, a mieszkamy pod lasem w malowniczej radlińskiej dzielnicy Obszary, usiąść przed telewizorem i przełączając kanały oglądać mecz za meczem. Między jednym, a drugim robię sobie kawkę i śledzę jak toczy się piłka.

Czekam na pierwszy mecz GKS-u Tychy po tej prawie trzymiesięcznej przerwie z nadzieją, że już nie wrócą koszmary ostatnich minut, w których drużyna Ryszarda Tarasiewicza traciła punkty. Kuriozalny był mecz z Olimpią Grudziądz, w którym jeszcze w 87 minucie było 2:0, a skończyło się 2:3! A z Radomiakiem 2:0 było do 80 minuty i goście wyrównali.

W pierwszym tegorocznym meczu Sandecja też odrobiła stratę w ostatnich sekundach i kolejne punkty uciekły. Mam nadzieję, że Rysiek Komornicki znajdzie sposób na te bolączki drużyny. Znamy się z czasów, w których on grał w II-ligowym wtedy GKS-ie Tychy, a ja po grze w Ruchu Chorzów, w 1982 roku miałem wrócić do tyskiego klubu.

Byliśmy nawet na obozie przed sezonem, ale działacze GKS-u i Ruchu nie mogli się dogadać więc… trafiłem do Odry Wodzisław, która była beniaminkiem na zapleczu ekstraklasy. W pierwszej kolejce sezonu 1982/1983, ponieważ jeszcze nie byłem „załatwiony” do GKS-u Tychy, jako kibic wybrałem się na mecz do Wodzisława Śląskiego, bo tu z rodzinnego Radlina miałem najbliżej.

Na stadionie spotkał mnie prezydent miasta Jerzy Draga, który był moim wychowawcą z lat szkolnych i gdy się dowiedział, że tyszanie nie mogą się dogadać z chorzowianami wziął sprawy mojego transferu w swoje ręce.

Razem z działaczem Józefem Plutą, u którego robiłem zawodowe prawo jazdy myśląc o tym, że po karierze będę jeździł po Europie jako kierowca w swojej firmie przewozowej, zapewnili mnie, że wszystko załatwią i następnego dnia pojawili się u mnie w domu z wiadomością, że mogę grać w Odrze. Do tego załatwiono mi telefon do domu, co wtedy było luksusem i do końca kariery grałem w Wodzisławiu Śląskim.

Poklepanie po plecach

Występujący na pozycji stopera Marian Piechaczek ma też doświadczenie szkoleniowe i swoim doświadczeniem oraz uwagami chętnie się dzieli.

– Oglądając mecze szczególnie zwracam uwagą na grę obrony i najbardziej denerwuje mnie to, że przy stałych fragmentach gry, stojący w linii zawodnicy, nie „idą na piłkę” – zauważa Marian Piechaczek.

– A to jest najważniejsze. Ci sami obrońcy, gdy przy rzucie rożnym idą pod bramkę rywali potrafią nabiec na piłkę i strzelić gola, a pod swoją bramkę stoją i pozwalają się uprzedzić przeciwnikowi. Powinni być bardziej agresywni. Ja mając 16 lat zadebiutowałem w III-ligowym wtedy Górniku Radlin przeciwko Lotnikowi Wrocław, mają za rywala 2-metrowego środkowego napastnika.

Trener Augustyn Dziwisz, który wprowadził Górnika Zabrze do ekstraklasy i zdobył z nim mistrzostwo Polski zapytał tylko czy się nie boję. Odpowiedziałem, że nie i nie przegrałem ani jednego pojedynku główkowego i wygraliśmy 1:0, a schodząc z boiska usłyszałem od kibiców, że dobrze się spisałem.

Takie słowa i poklepanie po plecach usłyszałem też od kapitana GKS-u Tychy Heńka Tyszyńskiego po moim przyjściu do tyskiej drużyny, gdy w sezonie, w którym wywalczyliśmy awans do ekstraklasy wygraliśmy 2:1 z Piastem w Gliwicach. Później, gdy od „Tuszka” przejąłem opaskę kapitana to ja mogłem już chwalić młodych, wchodzących do drużyny zawodników i starać się o to, żeby drużyna stanowiła jedność, bo to jest podstawa sukcesu, którego w GKS-ie Tychy życzymy naszym następcą.


MARIAN PIECHACZEK

Data urodzenia: 16 stycznia 1953 roku.

Miejsce urodzenia: Radlin.

Pozycja na boisku: obrońca.

Kariera piłkarska: Górnik Radlin, GKS Tychy, Ruch Chorzów, Odra Wodzisław.

Sukcesy jako zawodnik: wicemistrzostwo Polski z GKS-em Tychy w 1976 roku i mistrzostwo Polski z Ruchem Chorzów w 1979 roku.

Kariera trenerska: Odra Wodzisław, Naprzód Rydułtowy, Start Mszana, Naprzód Syrynia.

Fot. Dorota Dusik