GKS Tychy. Wejście nieoficjalne

Krzysztof Wołkowicz dokładnie po siedmiu miesiącach leczenia kontuzji pierwszy raz wbiegł na I-ligowe boisko.


Wśród zawodników, którzy najbardziej emocjonalnie fetowali zdobycie gola przez Kamila Kargulewicza w meczu z Widzewem, był Krzysztof Wołkowicz. Można nawet z przymrużeniem oka powiedzieć, że licząc od 28 października ubiegłego roku było to pierwsze pojawienie się lewego obrońcy tyszan na I-ligowych murawach.

– Od tamtego meczu z Radomiakiem, w którym doznałem kontuzji kolana, długo czekałem na dzień, w którym znowu wejdę na boisko – mówi Krzysztof Wołkowicz.

– Wprawdzie już 11 maja profesor Krzysztof Ficek zakończył leczenie i dał mi zielone światło, ale razem z naszymi fizjoterapeutami sugerował, żebym unikał sztucznych nawierzchni. Niestety nasza druga drużyna grała w tym czasie swoje IV-ligowe mecze na takich właśnie murawach i dlatego musiałem czekać. Pierwszy raz znalazłem się w meczowej kadrze na mecz z Bruk-Betem Termaliką i mogłem przeżywać to wszystko, za czym tęskniłem przez siedem miesięcy. Mikrocykl, odprawy, rozruch, dzień meczowy – czyli to wszystko, co jest przecież takie normalne w życiu piłkarza, dla mnie okazało się wyjątkowe i niezwykłe.

Mecz z liderem oglądałem jednak w roli rezerwowego, ale gdy okazało się, że cztery dni później druga drużyna grać będzie wyjazdowy mecz na trawie, pojechałem z nią do Jasienicy i zagrałem pierwszą połowę meczu z Drzewiarzem.

Cieszył się jak dziecko

26 maja, czyli po blisko siedmiu miesiącach, Krzysztof Wołkowicz znowu poczuł się piłkarzem.

– Nawet trudno mi opisać to, co czułem – dodaje 26-letni obrońca. – Czekałem na ten moment tak długo, że gdy wreszcie znalazłem się na boisku i mogłem zagrać w meczu, choć to była „tylko” IV liga, cieszyłem się jak dziecko. Każdy kontakt z piłką, starcie z rywalem, potwierdzały, że już wszystko jest ok. Dlatego po meczu przyszło uspokojenie, a raczej gotowość do otwarcia nowego rozdziału.

O tym, co było, już nie myślę. Teraz liczy się tylko żebym był w pełnej gotowości do gry. Na finiszu sezonu, w którym drużyna walczy o najwyższy cel, jestem w niej i żyję tą atmosferą. Dlatego gdy w meczu z Widzewem „Kargul” strzelił w 89 minucie gola na 1:0 wystartowałem zza linii bocznej, żeby cieszyć się z nim i kolegami. Tym bardziej, że Kamil był tak zaskoczony tym co zrobił, że… potrzebował pomocy, a w naszej drużynie każdy może liczyć na wsparcie.

Nie miał wolnego

Co prawda kilkudziesięciometrowy sprint na łódzkiej murawie nie został odnotowany jako pierwszy po dokładnie siedmiu miesiącach oficjalny występ Krzysztofa Wołkowicza w rundzie wiosennej, ale zawodnik robi wszystko, żeby poprawić swoje statystyki.

– Po powrocie z Łodzi dostaliśmy trzy dni wolnego, bo spotkaliśmy się dopiero na wtorkowym popołudniowym treningu, ale ja nie odpoczywałem – wyjaśnia „Wołek” – Niestety druga drużyna w sobotę grała znowu na sztucznej nawierzchni, więc zrobiłem sobie trening w klubie, a po niedzielnym odpoczynku i odnowie w poniedziałek znowu zrealizowałem swój program zajęć konsultowany z naszymi fizjoterapeutami. Sam też znam już swój organizm na tyle, że wiem kiedy trzeba „dołożyć”, a kiedy „odpuścić” i robię wszystko, żeby na dwa nadchodzące mecze, kończące rundę wiosenną, być do dyspozycji trenera i w momencie gdy dostanę szansę gry udowodnić, że mogę pomóc drużynie.




Na zdjęciu: Krzysztof Wołkowicz wykurował się i w końcówce sezonu jest do dyspozycji trenera Artura Derbina, mocno żyjąc walką o ekstraklasę dla Tychów.
Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus