Głowa pomaga wygrać. Historia „Kornika”

Spokojny i zrelaksowany. Taki wydaje się Artur „Kornik” Sowiński, kiedy rozmawiamy w bistro niedaleko katowickiego Spodka. – Teraz jestem otłuszczony, przez to wolniejszy, a moje cardio jest słabsze… Większa waga nie przekłada się tylko na siłę. Dlatego najlepiej czuję się w okresie przygotowawczym, kiedy ważę od 77 do 80 kg. Jeżeli jednak jestem zbyt długo na diecie, to głowa się męczy. Zresztą długotrwała monotonia nie jest wskazana w żadnej dziedzinie.

Bywają też okresy, przed walką, kiedy dostarcza organizmowi mocnych wrażeń. Zbijanie wagi – w tej dziedzinie Sowiński jest mistrzem. – Mój rekord to 8 kg w 20 godzin. Oczywiście nie ma to nic wspólnego ze zdrowiem!

Wiele pań pisało do niego po wywiadzie, w którym wyjawił zawrotne tempo utraty wagi. Ale żadnej z nich nie radzi próbować w domu. – Do tego procesu trzeba się odpowiednio przygotować, a polega na tym, że odwadniamy organizm. Ja zazwyczaj robię to za pomocą wanny. Niektórzy robią to w saunie.

Metoda z wanną

Na okres mniej więcej 20 minut wchodzi do gorącej wody. Potem wyciągają go z niej chłopaki, którzy podczas walk pomagają mu w narożniku. I nie jest to bynajmniej kaprys. – Samemu ciężko się wydostać. Gorąca kąpiel jest bardzo obciążająca dla organizmu, a przede wszystkim dla serca. Szybkie wyjście z wanny mogłoby spowodować zawroty głowy. Poza tym czas, w którym ją opuszczam musi być krótki, by organizm niepotrzebnie się nie wychładzał.

Następnie szybko wskakuje w ortalionowe dresy, które nie przepuszczają powietrza. Na to nakłada jeszcze materiałowe i wskakuje pod kołdrę. Leży od około 20 do 30 godzin. – Kiedy po takiej sesji ściągam wszystkie ubrania, ociekam wodą. Za jednym wejściem schodzi od 800 gram do 2 kilogramów, zależy od organizmu.

Podobno niektórym pomaga też siarczan magnezu. On nie widzi różnicy. Kluczowe znaczenie ma temperatura i to, jak szybko chłopaki go ubiorą. A im więcej wanien, tym większe obciążenie dla organizmu. – To najmniej zdrowa czynność podczas startów w MMA – twierdzi Sowiński – Powiedziałbym nawet, że ciosy na głowę nie wyrządzają organizmowi takich szkód jak drastyczne zbijanie wagi.

Wędka na rywala

Według „Kornika” w sporcie, a w szczególności w sportach walki, 80 procent tego, co zawodnik pokazuje w walce nie zależy od jego umiejętności. Zależy od tego, co podpowiada mu głowa. – Nie można podchodzić do walki myśląc o wyższości przeciwnika! Kiedy zaczynam walkę i rywal trafia mnie jednym ciosem (załóżmy lewym prostym, czyli nic groźnego), staram się myśleć, że to nic takiego. Po prostu wyszedł mu pierwszy cios. Dzięki temu szybko reaguję, robię unik w prawo i kontruję go prawym prostym. Problem zaczyna się, jeśli głowa podpowiada: „O matko, ale on szybki! Nawet nie zdążyłem zareagować! Dostałem cios!”. Wtedy tak naprawdę już nie walczy się z przeciwnikiem, a z samym sobą.

Oprócz umiejętności wypracowanych na treningach i spokojnej głowy, pomagają także słowa i gesty, wypowiadane lub wykonywane przed i w trakcie walki. – Dodają pewności siebie, rozluźniają, nakręcają widownię (bo takie walki po prostu lepiej się sprzedają). Mają też na celu zasianie ziarna niepewności w głowie przeciwnika – wylicza Sowiński.

W przegadywaniu się nie jest najlepszy. Ale podczas walki lubi wykonywać gesty typu… łowienie rywala na wędkę. – Ten trik zastosowałem między innymi w pierwszej walce z Kleberem Koike Erbstem. Wygrałem po części dlatego, że zdominowałem go psychicznie. Kiedy stosował swoje najlepsze techniki, takie jak balacha czy duszenie, ja machałem do ludzi.

Wspomina też, że kiedy ten Japończyk brazylijskiego pochodzenia zakładał balachę w trzeciej rundzie, pod koniec walki, nawet nie próbował ciągnąć zbyt mocno. – I mimo tego, że dziś wiem, że mógłby mi złamać rękę, wtedy odpuścił i przegrał.

„Kornik” to kolorowy ptak także na media treningach. Kiedy większość zawodników przygotowuje podobny do poprzedników pokaz umiejętności, on stara się zawsze czymś zaskoczyć. Razem z chłopakami z narożnika zdecydowali, że będą parodiować filmy ze scenami walki. – Było na przykład zwolnione tempo z „Matrixa”, sceny z „Rambo” i kopnięcie z „Karate Kid”. Ludziom się spodobało, a ja nabrałem luzu. Postanowiliśmy to kontynuować. I tak, w okresie przedświątecznym, podczas media treningu przed KSW 41, tarczował mnie Święty Mikołaj. Myślę, że jeśli jedna osoba robi taki pokaz, to nawet malkontenci są w stanie go przetrzymać.

Przed walką i w trakcie ma kilka drobnych rytuałów. – Przed walką dzwonię do mamy, żeby się nie denerwowała. A idąc do klatki, przeżegnam się i ukłonię w cztery strony. Z reguły nie patrzę przeciwnikowi w oczy. Jak mi się zdarza popatrzeć, to wyłącznie dlatego, żeby zrobić na nim wrażenie. Wywrzeć dodatkową presję, a samemu się pobudzić. Ale zazwyczaj, kiedy sędzia woła nas do siebie, patrzę w ziemię. Mojemu ciału nie są potrzebne dodatkowe bodźce. Staram się wyciszyć i skupić wyłącznie na tym, co mam do zrobienia w klatce.

Szaman z Radzionkowa i gitara

Wojownik ze Śląska ma szczęście do dobrych kompanów. Z trzema z nich tworzy zespół „Loa Karma”. Harry, Michał, Bartek i on – Artur, gitarzysta basowy. Ciekawa jest geneza ich nazwy. Tłumaczy ją „Kornik”, który pseudonim zawdzięcza zespołowi „Korn”. – Z chłopakami śmialiśmy się, że ja jestem z Radzionkowa, małej miejscowości, gdzie nie ma prezydenta, ani burmistrza, tylko jest… szaman. Więc mieliśmy się nazywać Szaman. Wszystko pasowało, bo w logo jest laleczka voodoo i ja z Radzionkowa… Ale okazało się, że zespół o takiej nazwie już istnieje. Wtedy zacząłem czytać o wierzeniach w voodoo i okazało się, że Loa to duch, który mieszka w laleczkach. Stąd „Loa”. A „Karma” od karmy. Czyli, że to, co dajemy od siebie do nas wraca. Wierzymy w to z chłopakami.

Co „Kornik” daje od siebie? Na pewno lubi pomagać. Wziął udział między innymi w akcji charytatywnej na rzecz Foresta. Psa, który został złapany we wnyki. – Stracił dwie nóżki – przednią i tylną, po tej samej stronie. Na szczęście udało nam się zebrać pieniądze na protezy. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Foresta na żywo. Niesamowity pies! Widać było w nim ogromną siłę. Stracił dwie łapki, a i tak na pozostałych dwóch śmigał!

Pomoc do niego wraca. Choćby w postaci wsparcia kolegów z zespołu. Dzięki nim, mimo przegranej, na długo zapamięta galę KSW w katowickim Spodku. – Przywykłem do tego, że do klatki wyprowadza mnie moja kapela. Jeśli chodzi o wybór piosenki, jakiś czas temu przekazałem pałeczkę wokaliście Michałowi – opowiada.

Kilka dni przed walką zapytał się, co tym razem mu zagrają. I okazało się, że… nagrali dla niego piosenkę. Stworzyli nawet klip. „Cała Polska krzyczy: „Pas jest nasz”. Cały Śląsk krzyczy: „Pas jest nasz”. Krzyczą Katowice :„Pas jest nasz”. Dziś widzimy się na szczycie, bo pas jest nasz!” – tak brzmiał refren utworu.

Kiedy o tym rozmawiamy, jest zawstydzony. – Bardzo miła i niezwykła sprawa. Serdecznie im za to dziękuję. To prawda, trochę mnie zawstydziło, że mam kawałek o sobie… Natychmiast dodaje też: – Ale Michał wiedział, że musi napisać tekst w taki sposób, żeby słuchacze mogli go odnieść do siebie i się zmotywować.

Zgrali się, razem koncertują, wspierają się. Chłopaki są bardzo wyrozumiali, jeśli chodzi o „Kornika”. Bo kiedy przygotowuje się do walki, większą część pracy biorą na siebie. Wiedzą, że wtedy nie koncertują. A „Kornik” jest im wdzięczny. W dniu naszego spotkania wysłał ich płyty na Woodstock. – Mam nadzieję, że się uda i tam zagramy. To by było coś! Dwa lata temu byłem tam po dziesięciu latach przerwy. Bardzo się zmieniło i to pozytywnie.

Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

Broda, tatuaże i garnitury

Po czym poznamy „Kornika”? Na pewno po brodzie. Ale pierwotnie nie miał być to znak firmowy. – Brodę zacząłem zapuszczać z lenistwa. Po prostu, żeby się nie golić. Dzisiaj pewnie mam z nią więcej roboty niż gdybym się golił. Dbam o nią, mam swojego ulubionego barbera…

Broda równa się codzienny rytuał, do którego przywiązuje wagę. – Ale chyba w ten sposób rekompensuję sobie brak włosów – śmieje się. – Nie wiem, czy z nerwów czy tak po prostu miało być, ale włosy bardzo szybko zaczęły mi wypadać. Babcia jest fryzjerką, więc do dzisiaj wspomina, że ze wszystkich jej wnucząt miałem najbardziej gęste i „lokate” włosy. Tak było w gimnazjum i… nie wiem co się stało. Może zeszły niżej, dlatego jest broda, a włosów już nie ma.

Są jeszcze cztery tatuaże. Na stopach ma Spidermana i jego wroga. – To nawiązuje do walki dobra ze złem i własnymi słabościami. Potem przedramię, a na nim sowa w koronie siedząca na kotwicy. – Według mnie na to kim jesteśmy mają wpływ dwa czynniki. To, gdzie się urodzimy i gdzie zostaniemy wychowani oraz w jakich wartościach. A także, co zrobimy z tym, jak nas wychowano. Bo jeśli nawet ktoś urodził się w patologicznej rodzinie, ale ma świadomość, że nie chce tak żyć, to może wyrwać się z takiego schematu. Ale tym samym miejsce urodzenia ma na niego wpływ – pokazało mu, jak nie warto żyć.

Kotwica symbolizuje miejsce pochodzenia. Sowa to nawiązanie do mądrości. Sowa współgra też z jego nazwiskiem. – Śmieję się, że wymyśliłem herb dla mojego rodu.

Obok „stoi” dom. – To dom moich rodziców. Wytatuowany tak, jak zapamiętałem go z dzieciństwa. Teraz trochę się zmienił, ale odnalazłem stare fotografie i przyznam, że jest spore podobieństwo.

Tatuaże to próba bólu. – Zaczęliśmy od tego na stopach, gdzie jest bardzo cienka skóra. Pamiętam, że kiedy zrobiliśmy jedną stopę, to mi się odechciało tatuować drugą. Ale tatuażysta mnie przekonał. Powiedział: „No, stary, zróbmy to… Mieliśmy taki fajny projekt. Bo tak, to będzie tylko zło. Zróbmy!”. Druga noga już mniej bolała.

Na jednej ręce lubi nosić zegarek, a na drugiej bransoletki. – Bez tego się czuję trochę nagi, jakby mi czegoś brakowało.

Bardzo lubi eleganckie ubrania. – Kto nie lubi dobrze wyglądać? A utarło się, że jak trenujesz sporty walki, to masz łysą głowę, jesteś napakowanym kolesiem i niekoniecznie mądrze się wypowiadasz. Jest taki stereotyp. Ja tę łysą głowę niestety muszę powielać. Ale w każdym innym aspekcie nie chcę do niego pasować. Więc jeżeli mam możliwość wskoczyć w coś uszytego na miarę i dobrze wyglądać, to z tego korzystam. Jeśli dobrze się czujemy, jesteśmy dobrze ubrani, to jesteśmy też pewni siebie i w dobrym nastroju.

Inaczej niż wielu mężczyzn traktuje natomiast samochody. Stosuje oryginalne kryterium wyboru. – Mnie chodzi raczej o to, żeby auto było wygodne i w miarę duże, bo jestem strasznym bałaganiarzem. Fajnie, jak auto mieści bałagan.

Ochroniarz, dekarz, sprzedawca chrzanu. Wreszcie zawodowy fighter

Od dwóch i pół roku zrezygnował z dodatkowych prac. Jest tylko i wyłącznie sportowcem. Wcześniej nie mógł sobie na to pozwolić. Żeby zarobić na życie imał się różnych zajęć. W czasie studiów, jak wielu zawodników sportów walki, stał na bramkach w klubach.

– Z początku byłem zafascynowany tym, że ktoś płaci mi tyle pieniędzy za noc. Na początku pomyślałem sobie, po co mi studia, to przecież wymarzona praca! – mówi zawodnik, który jednak ukończył wychowanie fizyczne na katowickiej AWF.

Jak to w klubach, zdarzały się awantury, ale jako zawodnik sportów walki ma dużą sprawność w obezwładnianiu. – Pamiętam, że kiedy pierwszy raz założyłem duszenie podczas przepychanki w klubie, byłem w szoku, że gość w ogóle się nie bronił.

Daleki jest jednak od rozwiązywania konfliktów siłą. – Najczęściej skutkowały już argumenty słowne. A potem, kiedy byłem bardziej rozpoznawalny, to również pomagało. Ktoś mnie rozpoznawał i szybciej się uspakajał.

Mimo, że dostrzegał zalety pracy na bramce, to niosła ze sobą niezaprzeczalną dla zawodnika szkodę. Bardzo rozstrajała organizm. – Pracowałem w nocy, a na drugi dzień przychodziłem na trening niewyspany. Nie mogłem więc na nim dać z siebie sto procent.

Dlatego cieszy się, że nie musi stać na bramce. Chociaż czasami trochę za tym tęskni. – To była odskocznia. Staliśmy, załóżmy w sobotę, na dużej dyskotece. Czternastu chłopaków. Z każdym zamieniłem choćby zdanie. A kiedy nic się nie działo, mogłem wyciągnąć telefon i zagrać w grę.

Obecnie jest tak zabieganym człowiekiem, że kiedy pozwala sobie na chwilę luzu, ma wyrzuty sumienia, że traci czas. – Bo zamiast grać w grę, mogłem zadzwonić do kogoś, załatwić jakąś sprawę…

Artur Sowiński często próbuje swoich sił jako komentator walk w MMA
Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

Wyrzutów nie ma czekając w kolejce do lekarza. – Siadam i wiem, że jestem rozliczony z tego, że nie mogę nic robić. Niektórzy narzekają na kolejki, a mnie to relaksuje. Może dlatego, że nie chodzę z niczym poważnym.

Jak mówi, dużo czasu spędził też na pomaganiu ojcu w budowlance. – Głównie kładliśmy papę na dachach. Więc jeślibym miał problem z dachem, to papę sam położę, do blachy wołałbym ojca.

Pracowity i przedsiębiorczy był zresztą od dziecka. – Pamiętam, że raz wykopaliśmy z chłopakami chrzan i poszliśmy na targ go sprzedawać – wspomina z uśmiechem. – Zarobiliśmy sześć złotych czterdzieści groszy, trochę dorzuciliśmy i było na białą farbę. Pomalowaliśmy nią trawę, wyznaczając teren na boisko.

Zajada pizzę i czyta komiksy

Lubi czytać komiksy. Lubił jako dziecko, potem odłożył je w kąt, by po latach do nich powrócić. Ulubiona postać? – Zdecydowanie Batman – odpowiada. – Ze względu na to, że jest to bohater, który nie ma supermocy. Ale ma bardzo gruby portfel i może sobie pozwolić na różne gadżety. To chyba najbardziej realistyczny bohater.

Zastrzega jednak, że się z nim nie utożsamia i dodaje: – Batman ma bardzo ciekawych wrogów. Bardzo interesuje mnie postać Jokera, jego złożoność psychologiczna…

Poczytać jest fajnie, ale nie na pusty żołądek. – Uwielbiam pizzę. Nie mam ulubionej, ale bardzo lubię na przykład serową z dodatkową szynką. Ale pizza nie musi być typowo włoska. Smakuje mi więc pizza występująca pod nazwą „wiejska”. Ogólnie lubię jeść, ale nie potrafię gotować.

Jak Dawid z Goliatem i marzeń o pasie ciąg dalszy

W 2015 r. został mistrzem kategorii piórkowej. Pas zdobył  po walce z Kleberem Koike Erbstem. Niestety, stracił go w wyniku porażki z Marcinem Wrzoskiem na KSW 37. Pod koniec ubiegłego roku  od pasa oddaliła go porażka w drugiej walce z Kleberem na KSW 41 w Katowicach. – Mam świadomość, że teraz trzeba się ustawić na końcu kolejki i dalej pchać się na szczyt rankingu. Od pasa dzielą mnie co najmniej dwie efektowne wygrane. Zaryzykuję więc stwierdzenie, że szybciej znów zawalczę z ciężkim zawodnikiem niż zdążę się dopchać do pasa.

„Kornik” był mistrzem KSW w piórkowej, ale pas odebrał mu Japończyk Kleber Koike Erbst.
Fot. Marcin Szymczyk/400mm.pl

Z cięższym od siebie zawalczył tuż po wspomnianej porażce. Pod koniec stycznia, na gali Cage Ring Championship w Dublinie. Naprzeciw niego stanął Lubo Slovik, a walka odbyła się w formule K-1. – Zawsze chciałem się zmierzyć z cięższym chłopem. To musi mieć jakieś podłoże psychologiczne, ale nie wiem jakie. W każdym razie koledzy w szkole się nade mną nie znęcali – śmieje się „Kornik”.

Walkę odradzali mu najbliżsi i trener. Byli przeciwni, ponieważ nie miał czasu, by się do niej przygotować. Łatwo nie było. Wspomina, że na jego kilka mocnych ciosów rywal odpowiadał uśmiechem. Ale ostatecznie to „Kornikowi” było do śmiechu. Różnicę kilogramową zniwelował swoim doświadczeniami i umiejętnościami.

– Wygrałem ten pojedynek, ale mam świadomość, że nigdy nie będę mistrzem kategorii ciężkiej. Kilogramy robią różnicę, kiedy zawodnicy są na podobnym poziomie technicznym. Na pewno nie wyzwałbym do walki zawodnika wagi ciężkiej, bo wtedy moje szanse byłyby marne.

Walkę z cięższym chciałby powtórzyć, tym razem na spokojnie planując okres przygotowawczy. – Przeciętny Kowalski może myśleć, że gdyby trafił mnie Popek, to moja głowa wyładowałaby w drugim rzędzie. A ja chcę pokazać mu, że on nie ma szans mnie trafić. Jest za wolny, za słaby kondycyjnie i technicznie.

Ale czy Popek lub inny zawodnik wyższej wagi chciałby się zmierzyć z „Kornikiem”? – Chyba długo poczekam na chętnego, bo chłopaki mają za dużo do stracenia. Być pokonanym przez mniejszego faceta to wstyd, a pokonanie go to żadna chwała. Najbardziej realny scenariusz to ten z walką w kategorii do 66 kg, która jak sam mówi, zapewne odbędzie się mniej więcej w połowie roku. – Mogę się na spokojnie przygotować. Dałem sobie trochę luzu, teraz czas znów systematycznie pracować. I czekam na konkrety. Łatwiej trzymać dietę, gdy na horyzoncie pojawia się walka.

***

Artur „Kornik” Sowiński urodził się 26 marca 1987 roku w Radzionkowie. W mieszanych sztukach walki stoczył 27 pojedynków, występuje w wagach lekkiej i piórkowej, w której był mistrzem KSW. W ostatnim pojedynku, podczas KSW 41 w Katowicach, uległ Kleberowi Koike Erbstowi w trzeciej rundzie przez duszenie zza pleców. Stawką walki miał być pas mistrzowski KSW, lecz Japończyk nie zrobił limitu kategorii piórkowej przed galą, dlatego też włodarze odebrali mu tytuł.

Na gali KSW 43, 14 kwietnia we Wrocławiu, Sowiński zmierzy się z niepokonanym 20-letnim Francuzem Salahdine Parnasse.