Golański: Z szampanem czekałem tylko do północy

Moje mecze na Stadionie Śląskim – opowiada Paweł Golański

To był jubileuszowy występ biało-czerwonych w „Kotle czarownic”. Wyszli tu na murawę po raz 50. – tym razem przeciwko Portugalii, która ledwie trzy miesiące wcześniej była o krok od finału mundialu. Cristiano Ronaldo już wtedy uchodził za postać z innego wymiaru…

Na zawsze w sercu

Był 11 października 2006 roku. Piłkarscy kibice pamiętają tę datę doskonale, bo na murawie działy się rzeczy niezwykłe. Wygraliśmy z czwartą drużyną świata 2:1 w kapitalnym stylu. Euzebiusz Smolarek potrzebował tylko 18 minut, by dwukrotnie umieścić piłkę w siatce. „Nie do wiary” – donosił „Sport” na pierwszej stronie. Tytuł relacji? Też krótki i w sedno: „Sen na jawie”.

Archiwum

– A przecież to wszystko działo się naprawdę – wraca do tamtego dnia jeden z bohaterów niezapomnianej potyczki, Paweł Golański. – Ten wieczór na zawsze zostanie w mojej głowie i w moim sercu. Fantastyczna atmosfera na trybunach, komplet publiczności, 48 tysięcy ludzi. Wśród nich moja żona Detelina, rodzice i siostra.

Archiwum

Wyszedł nam ten mecz znakomicie w każdym aspekcie. Przyznam się szczerze, że oglądałem to spotkanie wielokrotnie. Zastanawiałem się za każdym razem, czy mogliśmy zagrać lepiej. Odpowiedź zawsze była ta sama – nie, nie mogliśmy.

Dziś pytanie, dziś odpowiedź

Mimo dokonań kadry Adama Nawałki właśnie mecz z Portugalią sprzed ponad dekady uznawany jest przez wielu za najlepszy mecz reprezentacji Polski w XXI wieku. Dla Golańskiego był to jeden z trzech występów na Stadionie Śląskim. Co zrozumiałe, właśnie do tego spotkania wraca pamięcią najczęściej. To wtedy w świadomości kibiców zapisał się jako ten, który poskromił Ronaldo.

Nie każdy jednak pamięta, że w biało-czerwonych barwach „Golo” debiutował raptem dwa miesiące wcześniej. – Nie każdy też pamięta, że cztery dni wcześniej grałem w wyjazdowym meczu z Kazachstanem – wspomina. – I nie zebrałem tam najlepszych recenzji. Wygraliśmy wprawdzie 1:0, ale rzeczywiście to nie był mój dzień. Nie byłem pewien, czy Leo Beenhakker po raz kolejny mi zaufa. Byliśmy już na Śląsku, gdy po śniadaniu wsiadł ze mną do windy i spojrzał mi głęboko w oczy. Zapytał mnie, czy jestem gotów zagrać przeciwko najlepszym piłkarzom świata. Tego pytania też nie zapomnę nigdy. Odpowiedziałem bez wahania twierdząco. Kiedy wysiadaliśmy, wiedziałem już, że to ja będę jednym z tych, którzy muszą zatrzymać CR7.

Ludzie jak my

To była początkowa faza eliminacji Euro 2008. Nie był to więc mecz z gatunku „o życie”, jakich Stadion Śląski widział wiele. Nikt nie żądał od biało-czerwonych triumfu za wszelką cenę. Remis też zostałby uznany za wynik korzystny. Gościliśmy przecież rywala nie bez powodu nazywanego „Brazylią Europy”.

– Mieliśmy świadomość siły Portugalczyków i wiedzieliśmy, że tego dnia wszyscy musimy wznieść się na maksymalny pułap swoich możliwości – opowiada Golański. – Beenhakker okazał się świetnym motywatorem. Powtarzał nam non stop, że oni też są ludźmi. Słyszę te słowa wyraźnie do dzisiaj. Mówił, że o wszystkim decydują decyzje podejmowane na boisku – dobre lub złe. Nie mają znaczenia nazwiska przeciwników i kluby, w których grają. To my mieliśmy decydować na murawie o tym, co chcemy zrobić. I dokładnie tak było. Od pierwszej minuty. Wypracowaliśmy sobie mnóstwo sytuacji bramkowych, wygraliśmy w porywającym stylu.

„Golo” rozegrał najlepsze spotkanie w karierze. W destrukcji – koncert. W ofensywie? Też postraszył. Przy stanie 2:0 trafił piłką w słupek.

Czwórka w ramie

Jeszcze w tunelu Ronaldo wyglądał na gwiazdora. Na boisku szybko zadławił się jednak frustracją. Nie tak wyobrażał sobie wycieczkę do Chorzowa.

– Było widać, że jest mocno poirytowany – przypomina sobie Golański. – Dużo wymachiwał rękami, gestykulował. Skarżył się do sędziego, że go faulujemy. Rzeczywiście kilka razy – mówiąc żargonem piłkarskim – został „przetrącony”. Już wtedy był znakomitym piłkarzem, teraz jest jeszcze lepszy. Mieliśmy go zniechęcić do gry i w sporym stopniu nam się to udało. Początkowo grał na Grzesia Bronowickiego, a ja zajmowałem się Simao Sabrosą. Potem zamienili się skrzydłami, ale niewiele im to dało.

Co ciekawe, żaden z polskich obrońców nie dostał wówczas choćby żółtej kartki. – To tylko świadczy o nas jak najlepiej – uważa „Golo”. – Byliśmy do tego spotkania wspaniale przygotowani. Ostatnie minuty zrobiły się jednak bardzo nerwowe. Portugalczycy zdobyli wtedy kontaktową bramkę. Poczuli „krew” i za wszelką cenę dążyli do wyrównania. Nie pozwoliliśmy na to. Po końcowym gwizdku nastąpił wybuch euforii. Nawet nie pomyślałem, żeby wymienić się z kimś koszulką. Chciałem ją zachować na pamiątkę. Była dla mnie więcej warta niż jakakolwiek inna. Mam ją do dzisiaj. Jest w domu oprawiona w ramę. Numer 4.

Łódź też tańczyła

Kiedy Stadion Śląski nie przestawał wiwatować na cześć zwycięzców, w szatni Polaków nie było końca chóralnym śpiewom. Nikt nie oszczędzał gardła. Wszyscy wiedzieli, że taki triumf zapisuje się w kronikach złotym atramentem.

Golański miał podwójną okazję do celebry. – W szatni to był tylko początek zabawy – uśmiecha się dzisiaj. – Następnego dnia miałem urodziny. Ale z otworzeniem szampana zaczekałem tylko do północy. Byłem wtedy już w Łodzi, bo po meczu mogliśmy rozjechać się do domów. Zrobiłem imprezę dla rodziny i przyjaciół, świętowaliśmy do późnych godzin nocnych. Kończyłem 24 lata, no i ograłem z kolegami Portugalię, czwartą drużynę świata!

Tu opadła kurtyna

Na chorzowski obiekt wracał jeszcze dwukrotnie. Zagrał tu z Danią (1:1) tuż przed wylotem na finały Euro 2008, a potem jeszcze z Irlandią Północną (1:1). Datę tego drugiego meczu pamięta dokładnie – 5 września 2009 roku. Dla Beenhakkera to było ostatnie starcie w roli selekcjonera na polskiej ziemi. Przede wszystkim było to jednak pożegnalne spotkanie w drużynie narodowej dla Golańskiego.

– Nie przypuszczałem, że to mój ostatni mecz – przyznaje. – Nastała era Franciszka Smudy. Pierwszy mecz za jego kadencji graliśmy w Warszawie z Rumunią. Jako zawodnik Steauy Bukareszt liczyłem na powołanie. Ale się nie doczekałem. Wtedy przeszło mi przez myśl, że czeka mnie dłuższa przerwa od występów w kadrze. Stało się inaczej – z białym orłem na piersi nie zagrałem już nigdy. Dzisiaj jednak jestem bardzo dumny, że jako piłkarz miałem zaszczyt reprezentować kraj 14-krotnie. I że jestem częścią tamtej historii z Portugalią…

***

Piłka zamiast maskotki

Paweł Golański ma dzisiaj 35 lat. Mieszka w Łodzi. Latem ubiegłego roku zawiesił buty na kołku. Ostatnie występy zaliczył w I-ligowej Chojniczance Chojnice. W rodzinnym mieście założył szkółkę piłkarską wraz z Przemysławem Kaźmierczakiem i Krzysztofem Nykielem. Zajmuje się też menedżerką. Ma dwóch synów – 3,5-letniego Marcela i rocznego Fabiana. Zapewnia, że nie będzie wywierał na nich presji, nie muszą zostać piłkarzami. Ale ten starszy śpi już z piłką. Może kiedyś zatrzyma jakiegoś gwiazdora z Portugalii. Albo – kto wie – może jakiś Portugalczyk zatrzyma jego i będzie się tym szczycił przez wiele lat…