Good bye, Johnny

Historia życia i piłkarskiej kariery Andrzeja Możejki nie mieści się w żadnym schemacie. Jednym z najbardziej zasłużonych ludzi dla polskiej piłki, a już na pewno dla Widzewa, był człowiek, któremu… nie chciało się być piłkarzem.


Urodził się w 1949 roku w Słupsku, ale niemal całe dorosłe życie spędził w Łodzi, z przerwami na służbę wojskową w marynarce i krótki okres gry w Finlandii. Na jego życiorys duży wpływ miało pochodzenie – wywodzi się z litewskiej szlachty ze Żmudzi, gdzie to nazwisko było częste. Po wojnie jego ojciec osiedlił się w Słupsku, ale ze względu na AK-owską przeszłość wolał nie rzucać się władzom w oczy i wkrótce po urodzinach syna rodzina przeniosła się do Łodzi, gdzie łatwiej było się rozpłynąć w tłumie.

Przyłożyć komuś w ciemnej ulicy

W Łodzi trafił do dzielnicy szczególnej – wychował się na Kołodziejskiej, jednej z uliczek w pobliżu Limanowskiego, głównej ulicy starych Bałut, czyli „Limanki”, ostoi najbardziej radykalnych kibiców ŁKS. „Bałuty i Chojny to naród spokojny” – mówi łódzkie przysłowie, którego nie należy rozumieć dosłownie. Wprost przeciwnie – jeżeli wejdziesz nam w drogę, to marny twój los…

Na podwórkach oczywiście wszyscy rówieśnicy grali w piłkę, a najlepszym udawało się przejść sprawdziany, gdy gazety ogłaszały, że ŁKS przyjmuje kandydatów na trampkarzy. Nie mógł lepiej trafić – mając 12 lat znalazł się w grupie prowadzonej przez Władysława Lachowicza, dziennikarza „Głosu Robotniczego” (na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych także korespondenta „Sportu”), ale również doświadczonego trenera młodzieży. Spod jego ręki wyszli Piotr Suski i Henryk Sass, a w późniejszych latach Marek Dziuba oraz Andrzej Milczarski, ligowcy z ŁKS i reprezentacji Polski. Lachowicz poznał się na nim od razu i wydawało się, że piłkarska kariera jeszcze jednego z jego wychowanków jest oczywista.

Gdy [Andrzej Możejko] miał szesnaście lat, zmarł jego ojciec. Chłopak poczuł się od razu dorosły. Stwierdził, że piłka go nudzi – do szkoły chodzić wprawdzie trzeba, ale potem przyjemniej jest spędzać czas z kolegami, na winku w bramach okolicznych kamienic, niż męczyć się na treningu. Fajnie było też od czasu do czasu komuś przyłożyć w ciemnej ulicy. Owszem, grywał w meczach „ulica na ulicę”, ale o poważnym traktowaniu futbolu nie myślał. I tak „bujał się” do rozpoczęcia służby wojskowej.

Wyczucie Jezierskiego

Trafił do marynarki, ale po stażu na „Limance” nawet „fala” nie była mu straszna. Marynarze grywali też w piłkę, więc młody matros szybko się przyłączył do grupy, a gdy jego drużyna wygrała pierwszomajową spartakiadę, wypatrzył go podczas meczu pewien porucznik, akurat działacz grającej wtedy w III lidze gdyńskiej Floty. Teraz już bardziej opłacało się trenować na boisku, niż ćwiczyć na poligonie.

Latem 1971 roku Andrzej Możejko miał iść do cywila, a ponieważ na Wybrzeżu znalazł uznanie, chciała go ściągnąć do siebie Wisła Tczew. Wcześniej jednak w Jeleniej Górze sparring z Flotą rozgrywał Widzew, gdzie wypatrzył go Leszek Jezierski. Miał zresztą na oku innego zawodnika Floty, ale akurat Możejko podobał mu się najbardziej, a jego opinię wsparł redaktor Lachowicz, który krnąbrnego chłopaka pamiętał. „Nie umiałem nic. Byłem tylko szybki. To Jezierski zrobił ze mnie piłkarza” – wspominał później trenera. Niemal natychmiast trafił do pierwszego zespołu, w którym bez przerwy grał przez jedenaście sezonów. I tak ełkaesiak z „Limanki” stał się jednym z filarów pierwszego wielkiego Widzewa, który właśnie się tworzył.

Od III ligi do europejskich pucharów!

Dopiero w Widzewie, gdy miał już 21 lat, zaczął traktować futbol poważnie. Jezierski znalazł mu pozycję w zespole. Został lewym obrońcą i nie musiał się już szamotać po całym boisku , jak wcześniej, gdy trenerzy nie umieli wykorzystać jego potencjału, a i on sam miał mizerne pojęcie o taktyce. Po awansie do drugiej ligi w 1972 roku narodził się ukochany przez kibiców „Johnny” – on sam nie pamiętał, skąd wziął się ten pseudonim. „Chyba kiedyś na treningu ktoś tak na mnie krzyknął i już zostało” – wspominał.

Są zawodnicy, którzy może i dłużej grali w jednym klubie, ale trudno znaleźć drugiego takiego, który w jednym zespole, bez przerwy, przeszedł drogę od trzeciej ligi do Pucharu Europy. W Widzewie nie udało się to nikomu, w Polsce może się z nim równać najwyżej Jarosław Kaszowski z Piasta, który przeszedł z drużyną drogę od klasy B do ekstraklasy w 14 sezonów. Jego widzewski rekord pobił dopiero znacznie później Tomasz Łapiński, a mniej widzewskich meczów na koncie mają i Boniek, i Smolarek, i Tłokiński. Jako obrońca bramek w zasadzie zdobywać nie musiał, ale w pierwszym sezonie występów w ekstraklasie już w drugiej minucie wygranego przez Widzew 3:0 meczu z ŁKS pokonał samego Jana Tomaszewskiego.

„Fajka” w przerwie

„Johnny” grał w Widzewie do 1982 roku – w ekstraklasie debiutował meczem z Pogonią w Łodzi 1975 roku, kończył siedem lat później też z Pogonią w Szczecinie. Po zdobyciu drugiego mistrzostwa Polski wyjechał do Finlandii, potem grał jeszcze w II-ligowym Starcie Łódź i A-klasowym Kolejarzu. Niemile wspominał mecz Startu z Polonią Bytom w 1986 roku: po wejściu rywala (nazwisko znane redakcji) doznał złamania nogi w sześciu miejscach.

Suche wyliczenie klubów, w których grał i liczba meczów jakie rozegrał, nawet dwa tytuły mistrza Polski, nie oddają tego, jakim był zawodnikiem i człowiekiem. „Taki czupurny chłopak” – mówił o nim Lachowicz, który szybko i na długo zapamiętał potomka swojego krajana z Litwy. Charakter nie zawsze prowadził go tam, gdzie należało, ale umiał wykorzystywać swoje cechy na boisku i poza nim.

Nie tylko z racji najdłuższego stażu był przywódcą szatni, gdzie tak naprawdę – dopiero później na boisku – wykuwał się „widzewski charakter”, także poprzez wspólne imprezy towarzyskie, o których krążyły legendy. Tak zwartej i zgranej grupy kolegów, jak w okresie „pierwszego Widzewa” w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, nie było w klubie już nigdy potem. Pojęcie „sportowy tryb życia” traktowane bywało niekonwencjonalnie: „Jak w przerwie nie zapaliłem w szatni fajki, to zatykało mnie potem na boisku” – twierdził. Jezierski i Sobolewski pozwalali na wiele, ale i wiele wymagali. Chłopakowi z „Limanki” bardzo to odpowiadało.

Zabrakło występu w reprezentacji

Nie czuł przed nikim respektu. „Lato? Powstrzymanie go to była dla mnie pestka” – mówił w jednym z wywiadów. – „Wcale nie uważam go za najlepszego polskiego napastnika. Nie miał tego błysku i fantastycznej techniki, jaką popisywali się na przykład Terlecki, Sybis czy Ogaza. Najlepszym piłkarzem, przeciwko któremu grałem był Stanisław Terlecki” – twierdził zawodnik, który z powodzeniem odpierał też ataki Michela Platiniego, Roberto Bettegi, Anglików z Manchesteru.

W rewanżu z Manchesterem City w Łodzi Możejko nie zagrał. Na jednym z treningów poczuł się źle, chciał zejść z boiska. Trener Bronisław Waligóra myślał, że symuluje i potraktował go ciężkim słowem: „Zapier…., synuś”. „Nie jestem żaden synuś, a poza tym nie przeszliśmy na ty” – odszczeknął się piłkarz. Waligóra mu to zapamiętał i potem, podając skład drużyny na odprawie, demonstracyjnie zapowiadał: „Na lewej obronie zagra pan Możejko” – z akcentem na „pan”.

Trenera Władysława Żmudę zapytał bezceremonialnie na pierwszym treningu: „Czy pan wie, że my jesteśmy mistrzami Polski?”. Żmuda akurat nie dał się sprowokować i odparł: „A ty wiesz, że ja też byłem mistrzem Polski i zdobyłem puchar?”. Tę historię przypomniał ostatnio trener we wspomnieniowej audycji w widzewskim radiu internetowym. Pewnie ta niewyparzona gęba sprawiła, że Możejce zabrakło uwieńczenia jego ligowej i międzynarodowej kariery występem w reprezentacji.

Był w kadrze przed mistrzostwami w Argentynie, grał w sparringach, ale do reprezentacji nie trafił. Jacek Gmoch uznał widać, że niepotrzebny mu w zespole jeszcze jeden pyskaty z Widzewa, bo przecież miał już Bońka. Możejko lubił prowokować ludzi sarkastycznymi, ironicznymi komentarzami, celnym dowcipem. Miał specyficzne poczucie humoru, trzeba go było dobrze znać, by wiedzieć, że nie chciał rozmówcy obrazić.

Humor, rozrywka, piłka

Kibice go uwielbiali ze względu na boiskowe kawały. Podczas meczu z Szombierkami stanął na piłce na jednej nodze i powiedział do wspomnianego wcześniej Romana Ogazy: „Chodź, Romek, odbierz mi piłkę”. Sędzia nie poznał się na dowcipie, był rzut wolny dla Szombierek i po akcji rywale strzelili gola, ale nikt nie miał pretensji, bo zabawa była przednia. Andrzej Grębosz, jego przyjaciel z drużyny mówił później: „Wcale nas to nie zdziwiło, bo na treningach nie takie sztuki odwalał”. Grał na bocznej obronie, a więc blisko widowni, która nie była jeszcze oddzielona wysokim ogrodzeniem. Zdarzało się, że dyskutował zawzięcie z kibicami, mającymi akurat inne zdanie na temat jego gry, podczas gdy rywal sunął na bramkę. Rzucał się w oczy od pierwszych minut meczu – choćby ze względu na charakterystyczną kędzierzawą czuprynę.

„Humor, rozrywka, piłka” – tak ocenił kiedyś swoje priorytety w życiu, w takiej właśnie kolejności. Nie dorobił się na futbolu, życie prywatne miał pokręcone, ale przyjaciele nie dali mu zginąć, prostując kręte ścieżki jego życia. Pracował jako trener młodzieży w lokalnych klubach, był pracownikiem administracji Widzewa. Nie ukrywał swojego zdania na temat ludzi, którzy klubem rządzili i był okres, gdy musiał czekać bezradnie przed stadionem, aż ktoś znajomy wprowadzi go na mecz, bo oficjalnej wejściówki nie miał, a na bilet nie bardzo było go stać.

Wraz z kolegami ze Stowarzyszenia Byłych Piłkarzy Widzewa imienia Ludwika Sobolewskiego, odegrał ważną rolę w tworzeniu nowego RTS po bankructwie spółki Sylwestra Cacka: wszedł w skład pierwszego, trzyosobowego zarządu Reaktywacji Tradycji Sportowych. Znów był na stadionie na każdym meczu, zajmował wraz z Andrzejem Gręboszem, Wiesławem Wragą, Pawłem Zawadzkim i innymi, z którymi grał, miejsce zawsze w tym samym rzędzie głównej trybuny. Nie w loży honorowej z VIP-ami, a właśnie wśród przyjaciół, widzewiaków takich jak on. Studził euforię po awansie do pierwszej ligi: „Pamiętajcie, że nam zeszło trzy lata, zanim awansowaliśmy do ekstraklasy” – przestrzegał optymistów, nie omieszkając dodać, że on i jego koledzy umieli grać w piłkę, a nie tylko ją kopali.

Nic nie zapowiadało tragedii…

Chorował od dawna na cukrzycę, ale 1 maja zmógł go udar. [Wiesław Wraga], obecny prezes stowarzyszenia byłych widzewiaków, rozmawiał z nim trzy przed śmiercią: „Był w dobrym humorze, nic nie zapowiadało tragedii” – wspomina. Kolorowy ptak w szarej rzeczywistości, która też stawała się kolorowa, gdy się pojawiał.

Good bye, Johnny.

ANDRZEJ MOŻEJKO

Data i miejsce urodzenia: 22 kwietnia 1949 r., Słupsk

Data i miejsce śmierci: 1 maja 2021, Łódź

Pozycja na boisku: obrońca

Kariera: ŁKS Łódź, Flota Gdynia, Widzew Łódź, Kokkolan Pallo-Veikot, Rauman Pallo (oba Finlandia), Start Łódź, Kolejarz Łódź.

Ekstraklasa, mecze/bramki: 183/6

Sukcesy: dwa mistrzostwa Polski z Widzewem w 1981 i 1982 r.


Pogrzeb w piątek

Zmarły w sobotę Andrzej Możejko zostanie pochowany jutro o godz. 9:15. Spocznie na łódzkim Cmentarzu Komunalnym Szczecińska przy ulicy Hodowlanej.


Na zdjęciu: Andrzej Możejko (z lewej) w swoim najlepszym okresie, 1980 rok. Obok Tadeusz Błachno.

Fot. archiwum