Górnik na drodze do finału

50 lat temu piłkarze Górnika Zabrze wchodząc w 1970 rok, składali sobie życzenia zdobycia Pucharu Europy Zdobywców Pucharów. Śląski zespół, należący wówczas do najlepszych w Europie gładko przeszedł dwie pierwsze rundy. W październiku wyeliminował grecki Olympiakos SFP (2:2 w Atenach i 5:0 na Stadionie Śląskim), a w listopadzie pozbawił złudzeń szkocki Glasgow Rangers (3:1 w „Kotle czarownic” i 3:1 na wyjeździe). Kiedy więc zabrzanie wylosowali bułgarski zespół Lewski Spartak Sofia to z nadziejami na przejście ćwierćfinałowej przeszkody… pakowali walizki przed tournee po Ameryce Południowej.

– W połowie stycznia polecieliśmy na ponad miesiąc do Ameryki Południowej – mówi, Stanisław Oślizło.

– Szczerze powiedziawszy, do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że polski zespół w tamtych czasach miał tak atrakcyjny wyjazd turystycznie, ale przede wszystkim korzystny pod względem warunków treningowych i sparingpartnerów. U nas zimy były takie, że w śniegu chodziło się po kolana, a siarczysty mróz trzymał aż do końca lutego. Żaden z zespołów nie wyjeżdżał wtedy do Turcji czy na Maltę tylko przygotowywał się w kraju. A my mogliśmy trenować na zielonych boiskach i od Kolumbii po Chile rozgrywać mecze z dobrymi rywalami, bo reprezentacja olimpijska Kolumbii czy drużyna narodowa Peru to, byli naprawdę wartościowi rywale.

Bułgarska zaliczka

W sumie Górnik Zabrze od kolumbijskiego Medellin po chilijskie Concepcion, od 18 stycznia do 20 lutego, wystąpił w 10 spotkaniach, z których 5 wygrał, 4 zremisował i tylko jedno przegrał. Nic więc dziwnego, że w dobrych humorach zabrzanie wrócili na polskie oraz europejskie murawy i 4 marca rozpoczęli marsz po największy sukces polskiej klubowej piłki nożnej.

– W Sofii zaczęło się dobrze, bo od gola Zygi Szołtysika, ale Lewski Spartak, który był praktycznie reprezentacją Bułgarii, przed przerwą zdobył dwie bramki i po zmianie stron musieliśmy odrabiać straty – dodaje, Stanisław Oślizło.

– Wyrównaliśmy po trafienia Jasia Banasia i do 89 minuty było 2:2. Wtedy jednak nie upilnowaliśmy największej gwiazdy bułgarskiego futbolu Georgija Asparuchowa, który wykorzystał swój wysoki wzrost i uprzedzając Huberta Kostkę w powietrznej walce, główką ustalił wynik meczu. Porażka 2:3 dawała nam jednak nadzieję na awans, bo w rewanżu wystarczyło nam zwycięstwo 1:0. Czuliśmy, że na Stadionie Śląskim, bo to był nasz „pucharowy dom”, jesteśmy w stanie pokonać bułgarską przeszkodę i faktycznie tak się stało. Włodek Lubański w końcówce pierwszej połowy i Jasiu Banaś po przerwie zapewnili nam dwubramkowe prowadzenie. Choć Bułgarzy walczyli do końca, to zdołali zdobyć tylko jedną bramkę i to my czekaliśmy na losowanie par półfinałowych, zastanawiając się, kogo przyniesie nam los. Większość kolegów z drużyny i kibiców liczyła, że trafimy na Schalke 04 Gelsenkirchen, bo w tym zespole grał Waldek Słomiany, nasz były zawodnik. Mieliśmy nadzieję, że spotkamy się z nim na boisku, ale wylosowaliśmy AS Roma.

Trzy razy z AS Roma

Rzymian prowadził Helenio Herrerę, który wymyślił catenaccio, czyli system obronny, dzięki któremu z Interem dwa razy zdobył Puchar Europy Mistrzów Krajowych. Słynny Mag, bo tak go nazywano szkoleniowca o argentyńsko-marokańsko-francusko-hiszpańsko-włoskiej przeszłości, był pewien awansu do półfinału, ale plakat polskich kibiców „Tako Roma, momy doma” okazał się proroczy.

– Ten kwietniowy trójmecz z AS Roma miał tyle niesamowitych momentów, że trudno wybrać jeden – kontynuuje, Stanisław Oślizło.

– Pierwszy gol, strzelony na Stadionie Olimpijskim w Rzymie przez Jasia Banasia, sprawił, że po meczu zakończonym remisem 1:1, wracaliśmy do domu w dobrych humorach. Pamiętając, że remis 0:0 w rewanżu na Stadionie Śląskim, da nam awans do finału, czekaliśmy na spotkanie u nas podbudowani, choć rywale naszpikowani byli gwiazdami światowej piłki. Jeden z nich Fabio Capello na początku meczu dobitką po rzucie karnym obronionym przez Huberta Kostkę sprawił, że to Włosi byli bliżej awansu. My w 9 minucie nie mogliśmy się pogodzić z tym, że zderzenie Reinera Kuchty z rywalem sędzia zakwalifikował jako faul, a przeciwnicy w ostatnich sekundach protestowali, gdy arbiter wskazał na „wapno” w ich polu karnym. Mieliśmy wprawdzie wcześniej kilka szans i dużą przewagę, ale słynne catenaccio zdawało egzamin aż do 90 minuty. Wreszcie w końcówce meczu powiedziałem do Jurka Gorgonia, żeby poszedł w pole karne i spróbował wesprzeć naszych napastników. Posłuchał, pobiegł i wywalczył rzut karny, bo został sfaulowany, a Włodek Lubański udźwignął presję i… zawrócił kibiców, którzy już zaczęli wychodzić. Pamiętam ten moment, bo przejmowałem się bardzo. Choć Włodek był pewnym wykonawcą karnych, to jednak w takim momencie, w meczu o taką stawkę, z taką odpowiedzialnością na barkach jeszcze nigdy nie był. Pomyślałem sobie nawet – Boże, czy wytrzyma to napięcie. Jednak wytrzymał i trafił idealnie pod poprzeczkę. Nie wiem, czy ci wychodzący już ze stadionu kibice zdążyli wrócić na sam strzał dający nam wyrównanie, ale na dogrywce znowu mieliśmy doping i wsparcie, szczególnie że Włodek błyskawicznie, strzałem z bardzo ostrego kąta zaskoczył bramkarza rzymian. Cieszyliśmy się prowadzeniem do 120 minuty, bo wtedy płaski strzał sprzed pola karnego zaskoczył Huberta Kostkę i… zeszliśmy z boiska załamani. Nie wiedzieliśmy, że bramki z dogrywki nie są liczone podwójnie. Dopiero gdy już siedzieliśmy w szatni ze spuszczonymi głowami, wpadł do nas kierownik Heniek Loska i powiedział: „Co wy tacy smutni?” Zacząłem się więc usprawiedliwiać, że żałujemy tej niezwykłej szansy, gry w finale, która nam uciekła. A na to: „Nic nie uciekło. Za tydzień gramy w Strasburgu trzeci mecz.” Był w szatni sędziów i po rozmowie z oficjelami, którzy znali ówczesne regulaminy, już wiedział wszystko.
Trzeci mecz to kolejny wielki wulkan emocji. Dwa razy gasło światło. Na gola Włodzimierza Lubańskiego Włosi odpowiedzieli karnym wykorzystanym przez Fabio Capello, a po bezbramkowej dogrywce przyszła kolej na… losowanie finalisty. Stanisław Oślizło, wybrał zielony kolor na sędziowskim żetonie i po chwili głębokiej ciszy oczekiwania wyskoczył z rękami uniesionymi ponad głowami wszystkich, oznajmiając, że 29 kwietnia Górnik zagra w finale.

Wiedeński niedosyt

– Byliśmy bardzo blisko zdobycia trofeum i wiele razy zastanawiałem się, czego nam zabrakło w wiedeńskim finale do pokonania Manchesteru City – wspomina, Stanisław Oślizło.

– Na pewno nie umiejętności piłkarskich. Uważam, że gdyby naszym trenerem był Geza Kalocsay to zdobylibyśmy Puchar Europy Zdobywców Pucharów. Został zwolniony w trakcie sezonu, bo pojawiły się protesty, że w jego mieszkaniu odbywają się schadzki męsko-damskie. Został persona non grata i musiał opuścić Polskę, a jego miejsce zajął Michał Matyas i nie wytrzymał presji psychicznej. Z Kalocsayem bylibyśmy mocniejsi, a od Matyasa wyczuwaliśmy strach i to rzutowało też na naszą psychikę i taktykę, której efektem była pierwsza połowa przegrana 0:2. W drugiej zagraliśmy już odważnie i po moim golu złapaliśmy kontakt, ale zabrakło sił i przegraliśmy 1:2. Wysiłek włożony w mecze z AS Roma na pewno się nawarstwił, bo graliśmy w sumie trzy razy, a czego dwa razy z dogrywką, tydzień po tygodniu i za tydzień mieliśmy finał. Do Wiednia pojechaliśmy niejako z marszu, a Anglicy mieli normalny cykl. Być może pojawiło się też przekonanie, że myśmy już i tak dużo zrobili, bo jesteśmy aż w finale. No i sam finał nie był meczem, którego atmosfera mogłaby wyzwolić ostatnie pokłady siły. Puste trybuny, bo niespełna 8 tysięcy widzów na Praterstadionie, sprawiały wrażenie, jakby to był sparing. Angielscy kibice nie przyjechali, a Polaków była garstka. W dodatku rozpadał się straszny deszcz, który odstraszył Austriaków i dopełnił tego smutnego obrazu. Dzisiaj, kiedy oglądam finały Ligi Mistrzów czy Ligi Europy to podziwiam show, niesamowitą otoczkę i komplety publiczności. Myśmy tego nie mieli i zabrakło nastawienia, że stajemy przed historyczną szansą. Niedawno rozmawiałem nawet na ten temat z Włodkiem Lubańskim, który zazdrościł mi, że to ja jestem strzelcem tej jedynej bramki dla polskiej drużyny w finałach europejskich pucharów. On za to został królem strzelców tamtej edycji Pucharu Europy Zdobywców Pucharów i otrzymał propozycję przeprowadzki do Realu Madryt. Jednak władze Górnika nie zgodziły się na astronomiczną jak na tamte czasy kwotę odstępnego miliona dolarów i obaj możemy powiedzieć, że 50 lat temu byliśmy blisko czegoś, co się już nigdy później nie powtórzyło.

Na zdjęciu: Stanisław Oślizło to żywa legenda Górnika.