Górnik Zabrze. Żegnaj, rekordzisto

Zabrzańska rodzina stała się uboższa o bardzo cenną postać. Nie żyje Erwin Wilczek, który odszedł od nas w wieku 81 lat. W Górniku będą o nim pamiętać na wieki.


Można powiedzieć, że Wilczek urodził się w typowej śląskiej rodzinie. Jak wielu uznanych piłkarzy, pochodził z Wirka, który obecnie jest dzielnicą Rudy Śląskiej. Jego ojciec, Wilhelm, pracował rzecz jasna na kopalni, a jego syn od małego miał wielki pociąg do piłki, grając prawie non stop na okolicznych placach. Właśnie tam wykształciły się podstawy jego ponadprzeciętnej techniki i sprytu, którymi imponował przez cała karierę.

Śląski Iniesta

W 1959 roku młody Wilczek został piłkarzem Górnika, a w swoim debiucie nie ustępował legendarnemu Ernestowi Pohlowi, który wbił Polonii Bydgoszcz 4 gole. Ledwie 18-letni wówczas młokos dorzucił dwa trafienia, a jednokrotni wówczas mistrzowie Polski wygrali 6:2. Zresztą wtedy właśnie rodził się legendarny Górnik. Wilczek był jednym z najważniejszych elementów sprawnie działającej maszyny, z którą sięgnął potem po 9 mistrzostw Polski i 6 krajowych Pucharów!

Zabrzanie nie mieli na ligowym podwórku wielkiej konkurencji. Trener Ewald Cebula szybko postanowił zmienić pozycję Wilczka, z napastnika robiąc go rozgrywającym. I stworzył „potwora”. Pochodzący z Wirka piłkarz razem ze swoim kolegą z juniorskich czasów Zrywu Chorzów, Zygfrydem Szołtysikiem, stanowili o mocy napędowej zespołu, będąc podstawowymi kreatorami, mózgami drużyny. Koledzy z Górnika wielokrotnie z uśmiechem na ustach wspominali cwaniactwo i inteligencję Wilczka, który – niczym śląski Andres Iniesta czy Andrea Pirlo – zawsze myślał szybciej od innych. Kto wie, w jakim stopniu pomagała mu jego postura. Nieraz zdarzało się bowiem, że ci, którzy nie znali Wilczka, lekceważyli go z racji jego nieimponującego wzrostu (168 cm) oraz… okrąglutkiego brzuszka. Jak mówił sam zainteresowany dziennikarzowi Pawłowi Czado – był on u niego rodzinny.

Brak uznania w kadrze

Mimo wybitnej dyspozycji zarówno na krajowym podwórku, jak i w europejskich pucharach – gdzie Górnik był przecież stałym bywalcem – Wilczek nie znajdywał uznania w oczach poszczególnych selekcjonerów. Na stronie Górnika czytamy:

„Piłkarz, pomimo sukcesów Górnika, których był współautorem, nie zawsze znajdował uznanie selekcjonerów reprezentacji Polski, stąd zagrał tylko 15 meczów – ostatni, przegrany z Bułgarią w 1969 roku. Co prawda w drugiej linii mieliśmy świetnych piłkarzy, ale chyba zbyt duża rotacja trenerów i brak określonej koncepcji gry wpływała na dużą zmienność ustawienia reprezentacji w tamtym okresie” – opisał reprezentacyjną przygodę legendy klub z Roosevelta. Nie to jednak powodowało największe ukłucie w sercu Wilczka, który – jak chyba każdy w Zabrzu czy w ogóle na Górnym Śląsku – przede wszystkim żałował przegranego meczu w finale Pucharu Zdobywców Pucharów.

Brzuszkiem w arbitra

Zanim jednak nadeszło przegrane spotkanie z Manchesterem City, trzeba było wyeliminować w półfinale Romę. W Rzymie padł remis 1:1, w rewanżu na Stadionie Śląskim – przy wtórze 100 tysięcy gardeł i ze wsparciem 10 milionów przed telewizorami – zabrzanie przegrywali aż do samej końcówki. Wtedy jednak w polu karnym padł Jerzy Gorgoń, a sędzia zawahał się. Paweł Czado cytuje Wilczka: – Sfaulowali go, ale z powodu śniegu nie było dobrze widać linii. Nie do końca było wiadomo, czy to stało się w polu karnym, czy jeszcze przed. Arbiter podbiegł, żeby to sprawdzić i wpadł na mnie. Objąłem go i moim brzuszkiem, lekko popchnąłem w stronę wapna. Nie mógł już zrobić nic innego, jak podyktować karnego – śmiał się po latach „Biba”, jak wołano na Erwina Wilczka.

W rewanżu z Romą padł ostatecznie remis, trzeba było rozegrać trzecie spotkanie – a tam znowu pat. Dopiero szczęśliwy rzut monetą przepchnął Górnika do finału, gdzie już na boisku minimalnie lepszy okazał się Manchester City. Wilczek z ekipą niestety nie dorzucili do swojej gabloty kolejnego trofeum.

Aż do Gabonu

W listopadzie 1972 roku 32-letni zawodnik rozegrał ostatni mecz w trójkolorowych barwach. Rywal był nie byle jaki – z Sosnowca. Na łamach „Sportu” tak wówczas opisywaliśmy tamten okuty lodem i obsypany śniegiem mecz: „Górnik znów zademonstrował formę, którą imponował w ostatnim, zwycięskim pojedynku z Legią. Duża w tym zasługa drugiej linii, w której Szołtysik i Wilczek ubiegali się o miano najlepszych. W koleżeńskiej rywalizacji zwyciężył Zygfryd Szołtysik, bardzo aktywny, pracowity, finezyjny. Był prawdziwym dyrygentem drużyny. „Mały” na finiszu ligowej jesieni osiągnął bardzo wysoką formę. Niewiele ustępował mu Wilczek. Jego rutyna, dojrzała gra w środkowej strefie, miała poważny wpływ na dość jednostronny przebieg pojedynku” – pisał Stanisław Penar.

Po odejściu z Górnika „Biba” trafił do francuskiego Valenciennes, gdzie mimo wieku również prezentował się kapitalnie. W wieku 35 lat powiesił buty na kołku. Jako trener pracował z zabrzańską młodzieżą, potem ponownie trafił do swojego byłego klubu na północnym-wschodzie Francji, a następnie wywiało go… aż do Gabonu, gdzie był nawet selekcjonerem. Potem Wilczek wrócił do Francji i do końca swoich dni wiódł spokojne życie piłkarskiego emeryta.


Na zdjęciu: Erwin Wilczek (z lewej) był czołową postacią Górnika Zabrze w jego najlepszych latach.
Fot. Górnik Zabrze