Hans, czyli Janek

Rozmowa z jednym z najbardziej błyskotliwych napastników w historii, Janem Banasiem, który właśnie skończył 80 lat.


W notce biograficznej czytamy: urodzony w Berlinie, w dzielnicy Schoenburg, do tego w 1943, przełomowym roku wojny… Dziś trudno zrozumieć, jak to możliwe.

Jan BANAŚ: – Mama pochodziła z Katowic, ale w czasie wojny pojechała pracować do okupowanego Lwowa. Była urzędniczką i tam poznała niemieckiego żołnierza. Nazywał się Paul Helmig. Zakochała się, zaszła w ciążę i pojechała za nim do Berlina. Mieszkała u jego ciotki, by później dowiedzieć się, że Helmig ma rodzinę. Kiedy mnie urodziła, Berlin był bombardowany przez aliantów. Także szpital, w którym leżała. Miałem cztery miesiące, było niebezpiecznie, więc zdecydowała się wrócić do Katowic, które wtedy były w III Rzeszy. Mieszkaliśmy na Ligocie. Kiedy miałem dziesięć lat, mama ponownie wyszła za mąż.

W końcu „Bubi”

Kiedy Hans-Dieter Banas został Janem Banasiem?

Jan BANAŚ: – W 1967 roku, kiedy wróciłem z Niemiec do Polski. Miałem 24 lata. Mama zasugerowała, że skoro mam tutaj żyć i grać, to lepiej, bym przyjął polskie imię. Dodaliśmy też kreseczkę nad „s”. W domu wołała na mnie raz „Hans”, raz „Jasiu”. Podobnie było w Zrywie Chorzów u profesora Józefa Murgota. Z czasem przestałem być Hansem, a zaczęli wołać na mnie „Bubi”. W Polonii Bytom wymyślił to trener Michał Matyas.

Biologiczny ojciec po latach ponownie pojawił się w pańskim życiu.

Jan BANAŚ: – Odczuwam do to dziś, między innymi dlatego nie mam emerytury olimpijskiej… Przez 23 lata nie mieliśmy żadnego kontaktu, ale zobaczył mnie w telewizji podczas transmisji meczów kadry. Wtedy przysłał list. Mama tłumaczyła mi jego treść , Proponował mi pozostanie za granicą podczas jednego z wyjazdów kadry lub Polonii. Zdecydowałem się spróbować. Ustaliliśmy, że stanie się to przed meczem Polonii z Norrkoepingiem. Był rok 1966. Następnego dnia mieliśmy oddać paszporty, jednak wieczorem pod hotel podjechał ojciec i zabrał nas do samochodu. Konrada Bajgera, Norberta Pogrzebę i mnie. Na prom i do Niemiec. Ojciec pracował jako klubowy skarbnik w miejscowości Hoff w Bawarii, jego pracodawca finansował ten klub. Wcześniej wyjechał z Polski Achim Pierzyna i tam się spotkaliśmy.

Z kariery w Bundeslidze niewiele wyszło…

Jan BANAŚ: – Nic nie wyszło. FIFA zawiesiła mnie na dwa lata, nie mogłem nigdzie grać. Trenowałem w Hoff i jeździłem jako… kierowca szefa. Graliśmy z policjantami, księżmi, strażakami i czekałem. Pewnego dnia ojciec na obiedzie podsunął mi do podpisania pismo, oczywiście po niemiecku. Powiedziałem, że na razie nie podpiszę, może wieczorem… Od razu je podarł. Achim Pierzyna pozbierał te skrawki i zabrał do hotelu. Poskładaliśmy, a że znał niemiecki, więc zaczął tłumaczyć. To był… cyrograf. Ojciec napisał, że za poniesione koszty oraz fakt, że mnie wychował, z każdego transferu dostanie 10 procent. Od tego dnia nie mieliśmy już żadnego kontaktu.

Tymczasem „syn marnotrawny” wrócił do Polski.

Jan BANAŚ: – Najpierw pojechałem do FC Koeln. Szef firmy miał kontakt z działaczami tego klubu, więc zaprosili mnie i Bajgera na treningi. Siadłem jako kierowca, a szef: „Teraz to ja będę twoim kierowcą, ty się koncentruj”. Świetny człowiek, przepraszał mnie za ojca… Zagraliśmy w sparingu, pierwszy zespół na drugi. My oczywiście w drugim. Wygraliśmy 2:1, strzeliłem oba gole. Z nami Flohe, po drugiej stronie Weber i Overath, gracze światowej półki. Dyrektorem sportowym był wielki Sepp Herberger, ale kontakt z nami miał sporadyczny. To był wówczas bardzo silny klub, trzeci w lidze niemieckiej. Wszyscy mnie chwalili, klepali po plecach, ale o grze w pierwszym zespole nie mogło być mowy.

Za pokutę bramki

Był rok 1967 i wrócił pan na boisko.

Jan BANAŚ: – Stale byłem w kontakcie z prezesem Polonii, panem Solewskim. To on przekonał mnie do powrotu. Wsiadłem do forda, którego kupiłem w Niemczech i do Polski dojechałem bez problemu. Decydująca była jednak rozmowa z wojewodą Jerzym Ziętkiem. Siedziałem u niego może kwadrans. Powiedział: „Synek, kożdy robi gupoty. Jo tyż, bo żech się ożynił… Twoja pokuta to bydom gole”. Miałem świetny okres. Jasiu Liberda nie był już największą gwiazdą zespołu. Ta wajcha zaczęła przechylać się w moją stronę. Było tak dobrze, że odezwał się Górnik. W lidze był poza konkurencją, ale budował zespół na podbój Europy. Prezes Wyra spotkał się ze mną i powiedział: „Nie może tak być, że wuszty wygrają z wąglem”…

Wuszty”, czyli kiełbasy?!

Jan BANAŚ: – Wielu piłkarzy Polonii było zatrudnionych w zakładach wędliniarskich. Edek Szymkowiak wchodził rano do zakładu szczupły, a wychodził niczym grubas, owinięty kiełbasami. Zyga Anczok był prowadzony „na Łagiewnikach”, a ja – dowiedziałem się o tym po latach – na stacji ratownictwa górniczego. Polonia nie straciła, bo dostała za mnie sporo kasy, a kilka lat wcześniej Zrywowi Chorzów zapłacili w towarze. Czternaście par butów, spodenek i koszulek. Ja też zarobiłem.

Ile?

Jan BANAŚ: – Trochę ponad 100 tysięcy. Dużo, bo ludzie zarabiali wtedy mniej więcej po 2-3 tysiące. W Górniku z premiami mogliśmy „wyciągnąć” do 10 tysięcy miesięcznie.

Największy sukces Polonii to wygranie Pucharu Ameryki. Dlaczego w ogóle wybrał pan Bytom, skoro w okolicy był Ruch i Górnik?

Jan BANAŚ: – Po powrocie zza oceanu na placu Thaelmanna w Bytomiu witało nas 100 tysięcy ludzi, a my w kowbojskich kapeluszach… Na Ruch chodziłem jako dzieciak. Było blisko, Górnika jeszcze w lidze nie było, a zobaczenie Cieślika na boisku to było coś. Był absolutnie największą gwiazdą całej ligi. Potem już tylko Ernest Pohl i Włodek Lubański osiągnęli ten status na Śląsku, a Włodek w całej Polsce. Kiedy kończyłem wiek juniora, byłem zdecydowany na Polonię. Przecież była wówczas mistrzem Polski! Ograła Górnika i bardzo mnie chciała. Ruch też podchodził, ale Polonia była bardziej konkretna. Zabrzanie się wtedy nie odezwali.

Przedmecz dla pełnej widowni

Dwa razy był pan ze Zrywem mistrzem Polski juniorów.

Jan BANAŚ: – Drugi finał był niezapomniany. Graliśmy z Gwardią Warszawa na Stadionie Śląskim przed meczem Górnika z Tottenhamem. Był rok 1961. Kiedy zaczynaliśmy, na stadionie było może 7 tysięcy ludzi. Potem co 20 minut przybywało średnio po 10 tysięcy. Kiedy dostawaliśmy medale było 70-80 tysięcy. Wygraliśmy 10:1, strzeliłem trzy gole. Dostaliśmy medale, stroje i obejrzeliśmy wielki mecz. Górnik wygrał z mistrzem Anglii 4:2.

Zryw przeszedł do legendy śląskiej piłki.

Jan BANAŚ: – Słusznie. Był dla nas domem. O 5.30 jeździłem autobusem na zajęcia. Szkoła, potem treningi, nawet pięć w tygodniu. „Profesor” o nas dbał, czasami dla wszystkich gotował obiady. Nagrodą za trening było kakao i bułka z masłem. Uczył i wychowywał, choć kilku chłopaków po drodze przepadło.

Lubił pan wypić?

Jan BANAŚ: – Nigdy. Bawiłem się doskonale bez alkoholu. Jeżeli piłem, to głównie szampana.

Ernest Pohl chyba był zdziwiony…

Jan BANAŚ: – Do dziś nie pojmuję, jak on był w stanie tyle przyjąć. I jeszcze tak grać! Nie był zdziwiony, był wyrozumiały. „Wkupne” było wszędzie. W Polonii przeszło w miarę spokojnie. Piłkarze bawili się w wolnym czasie, ale wielkiego picia generalnie nie było. Za to kadra… Graliśmy w Warszawie z Czechosłowacją. Był rok 1964, miałem 21 lat. Ernest już w trakcie jazdy do stolicy mówił: „Szykuj się młody na powrót, wszystko ci powiem”… Wsiadamy, a on wysyła mnie do Warsu. Od razu wziąłem 8 czy 10 półlitrówek i do przedziału. Ze Śląska jechało nas chyba dziesięciu, bo wtedy kadra to był Górnik, Polonia, Ruch i może 2-3 innych piłkarzy. Kilku „padło”, Ernest wytrzymał, a ja nie mogłem wypić nic poza sokiem. Taki był zwyczaj. „Młody” nie tknął na „wkupnym” kieliszka. Potem spotkałem Ernesta w Górniku, ale już nie grał. Był asystentem pierwszego trenera. Ale to on nauczył nas młodych więcej niż niejeden trener. Na zajęciach strzelałem na bramkę, tak jak zwykle. Niby dobrze, a on mówi: „Synek, nie tak. Ułóż nogę inaczej, uderz szybciej”. Trenerzy tego nie widzieli, Ernest tak.

Maracana na zawsze

Gra przeciwko Pelemu została w pamięci?

Jan BANAŚ: – Wtedy znaliśmy ich z gazet, radia i pobudzonej wyobraźni. Pele był silny fizycznie, ale szybki i doskonale wyszkolony technicznie. Gra z Brazylią w 1966 roku, wtedy 2-krotnym z rzędu mistrzem świata, i to na Maracanie, najbardziej legendarnym stadionie świata, była czymś absolutnie wyjątkowym w naszej karierze. Na meczu było ponad 100 tysięcy ludzi.

Spotkania z „Polonią” pewnie też były…

Jan BANAŚ: – W USA, w Brazylii… Im dalej od domu, tym ciekawsze. Ludzie robili sobie z nami zdjęcia i dawali po 10 dolarów do kieszeni. Kobiety wsadzały dolary „za spodnie”, chyba każdego namawiano, by został. Ja byłem już wyleczony. W Brazylii po meczach „Polonusi” zabierali nas na dyskoteki i wszystko opłacali. A piękne kobiety tam były… Raz wracaliśmy z tańców prosto na plażę Copacabana. Piąta rano, a tam już grali w piłkę. Widok nieprawdopodobny. 15 km plaży, co kilkadziesiąt metrów bramki i wszędzie grali. Dorwali nas jacyś młodzi Brazylijczycy na bosaka. My też ściągaliśmy buty i graliśmy czterech na czterech. Nie zawsze wygrywaliśmy, a była to reprezentacja Polski.

Ile zarobiliście na tej wyprawie?

Jan BANAŚ: – Za pokonanie Brazylii płacili po… 15 dolarów, ale przegraliśmy oba mecze. „Odbiliśmy” to sobie kilka dni później na Argentynie. Za remis dostaliśmy po 7,5 dolara. Oczywiście były też diety, po 1,5 „dolca” na dzień. Kiedy Włosi przyjechali do Warszawy na mecz eliminacji MŚ, to spotkaliśmy się potem na bankiecie. Podszedł do nas Corso, kapitan wielkiego Interu, i zapytał, ile zarabiamy. Ktoś napisał na kartce „20”. „20 tysięcy dolarów. Dużo!” – powiedział. Kiedy wyprowadziliśmy go z błędu, mówiąc, że 20 dolarów, to wszystkim postawił szampana. Na „papiery” to było mało, ale przy średniej krajowej byliśmy majętnymi ludźmi.

Piłkarz w tamtych czasach był jednak zaradny.

Jan BANAŚ: – Każdy wyjazd to był wielki handel, bo nikt nie jechał za granicę z pustymi rękami. Wtedy sam fakt, że dostawaliśmy paszporty i za darmo mogliśmy zwiedzić cały świat, był najlepszą nagrodą za granie w piłkę, ale skoro można było przyrobić… Kryształy, Cepelia i oczywiście „Wyborowa”. Przebicie było 4-5-krotne. Z Polonią jechaliśmy do Duszanbe, a potem wracaliśmy przez Moskwę. W Tadżykistanie sprzedaliśmy wszystko. Materiał na przemyt, ale też płaszcze, czapki i… używane skarpety. Powąchali, mówili „haraszo” i kupowali. Wysiedliśmy w Moskwie, tam było minus dwadzieścia, a my w samych marynarkach. Kupiliśmy złoto i do Polski. Celnicy raz chcieli mnie zatrzymać. Miałem 30 dziesięciozłotówek, bo łatwo się je wymieniało na półdolarówki. Zakazali ich wywozu, a mnie chcieli zatrzymać w kraju. Sprawę ostatecznie umorzono. W Górniku najwięcej towaru przewoził Jasiu Gomola. Wiadomo, bramkarz zawsze musiał mieć dużo sprzętu…

Najpierw zakupy

Ponoć poszliście też na zakupy w dniu finału Pucharu Zdobywców Pucharów z Manchesterem?

Jan BANAŚ: – Tylko wtedy dali nam godzinę z hakiem wolnego. Wszyscy do domu handlowego. Podnieśli kratę, a najmniejszy Zyga Szołtysik pod nią przeszedł pierwszy. Każdy miał kartkę, co kupić i w jakim rozmiarze. Niektórzy poszli z żonami, więc mieli mniej roboty.

A wieczorem mecz…

Jan BANAŚ: – Takie to były czasy i polski profesjonalizm. Piłkarzy mieliśmy świetnych, ale otoczka była daleka od tego, co na Zachodzie. Oczywiście powinniśmy się koncentrować na finale, najważniejszym meczu w karierze, ale jak się ma godzinę…

Dlaczego nie wygraliście z Manchesterem City?

Jan BANAŚ: – Między innymi dlatego. Poza tym byliśmy „syci” i wypompowani po meczach z Romą. I nie było już trenera Gezy Kalocsaia. Z nim na pewno wygralibyśmy finał.

Trudno nie zapytać o pana mecze z… Anglią.

Jan BANAŚ: – Były dwa. Pierwszy w Liverpoolu, w 1966 roku. Pół roku potem Anglicy zostali mistrzami świata, a my zremisowaliśmy 1:1. Gola strzelił Jurek Sadek. Drugi to oczywiście Chorzów i wygrana 2:0… Anglicy byli w szoku, a my zagraliśmy wielki mecz i straciliśmy Włodka Lubańskiego.

Gola na 1:0 strzelił podobno Gadocha.

Jan BANAŚ: – Podobno… Byliśmy umówieni, że Robert strzela z wolnego w pole karne. Ja stoję na „krótkim” słupku, a Włodek na „długim”. Robert uderzył po ziemi, a piłka wpadła pod poprzeczkę. Na pewno ją trafiłem, choć być może odbiła się jeszcze od Bobby Moore’a.

Wielkie imprezy w tv

Na Wembley pan jednak nie zagrał.

Jan BANAŚ: – W Pucharze Intertoto, chyba dwa miesiące po meczu w Chorzowie, doznałem kontuzji kolana. Leczyliśmy się razem z Włodkiem. I tak naprawdę obaj już nigdy nie wróciliśmy do formy sprzed urazów. Wiosną już grałem, ale wtedy trener Górski stawiał na bohaterów z Wembley, czyli na mojej pozycji na Grzesia Latę.

Na mistrzostwa świata i igrzyska pan nie pojechał. Wygrała polityka?

Jan BANAŚ: – Nikt mi tego oficjalnie nie powiedział, ale z kadrą nie mogłem po „ucieczce” z 1966 roku wyjechać do Niemiec. Minęły mnie dwie wielkie imprezy. Może w 1974 roku bym nie grał, bo Lato był w wielkiej formie, ale w 22-osobowej kadrze powinienem być. Za to w 1972 roku byłem w wielkiej formie. Z Bułgarią zagrałem najlepszy mecz w kadrze. Strzeliłem dwa gole i miałem asystę. To była kluczowa wygrana w walce o awans. Obie imprezy widziałem w telewizji. Na igrzyskach straciłem medal i – potem – emeryturę olimpijską.

Kobiety kochały się w Janku Banasiu?

Jan BANAŚ: – Chyba miałem do nich podejście i łatwo nawiązywałem kontakt. Byłem znanym piłkarzem, jednym z niewielu kawalerów i człowiekiem majętnym. Miałem dobry samochód i fajne ciuchy przywożone z wyjazdów. To robiło w PRL-u wrażenie. Potrafiliśmy się bawić. Z tańcami, kobietami, bez pijaństwa, ale fajnymi przygodami. Sylwestrowe zabawy często spędzaliśmy w Koszęcinie, przez co znałem zespół „Śląsk”, a tam cudownych kobiet było mnóstwo. Tańczyły, śpiewały, były fantastyczne. W Zabrzu bywaliśmy „Pod Gronem”, czasami w „Piekiełku”, czasami w chorzowskiej „Delcie”, ale najwięcej miejsc do zabawy było w Katowicach. „Silesia”, hotel „Katowice”, „U Marchołta”… Wszędzie mieliśmy znajomych „bramkarzy”.

Jan Banaś w kwiecie wieku. Fot. ARC

Dostawali po „stówie” i stolik czekał. Inaczej nie było szans na wejście. Niby bieda, niby komuna, a dancingi były pełne. Były dziewczyny z telewizji. Piękne prezenterki z Katowic, z którymi też byłem związany. Często jeździliśmy do Bielska lub Szczyrku. Tam człowiek był bardziej anonimowy. Kwatery czekały, wsiadaliśmy w samochód, dziewczyny jechały z nami i też była kapitalna zabawa. W telewizji czekało się tylko na czwartkową „Kobrę”. Innych atrakcji nie było.

Żadna się nie zakochała?

Jan BANAŚ: – Kilka na pewno. Czasami chciały mnie brać „na dzieciaka”, ale zawsze zapalała się kontrolna lampka. Podobnie jak z półświatkiem, bo kręciło się wokół nas sporo podejrzanych typów, którzy naciągali na kasę. Unikałem takich ludzi. Udawało się też dlatego, że nie dawałem się namówić Mac wódkę. Kilku kolegów wiele na tym przegrało, a Kaziu Deyna całe życie. Fajnym był kolegą. Mało mówił, ale umiał się bawić. Kobiety za nim szalały. Mówiłem sobie, że ożenię się, jak zarobię duże pieniądze za granicą i wrócę do Polski. Tylko nie przypuszczałem, że ten pobyt potrwa kilkanaście lat, więc ostatecznie ślubu nigdy nie było.

Mustang był jedyny

Trudno nie porozmawiać o słynnym czerwonym fordzie mustangu…

Jan BANAŚ: – Świetne auto. Dużo kosztowało, ale uwielbiałem dobre samochody. Jak depnąłem, to zbierałem… mandaty. Chyba wszyscy milicjanci na Śląsku je rozpoznawali. Część machała ręką i mnie puszczała, inni brali w „łapę” i tych było najwięcej. Był taki jeden milicjant z Bytomia. Specjalnie się na mnie „czaił” i nie było dyskusji. Potem trafiłem na takiego w Stanach i zamknął mnie w więzieniu. Wracając do mustanga, raz mi go w Katowicach ukradli. Był jednak tak charakterystyczny, że jeszcze wieczorem dostałem wiadomość, że się znalazł. „Młodzież” chciała się przejechać, ale zabrakło jej benzyny. Spotkałem ich na komisariacie. Przepraszali. Nie wiedzieli, że to mój, bo nigdy by tego nie zrobili.

Jakie miał pan relacje z kibicami?

Jan BANAŚ: – Trudno było tylko po powrocie z Kolonii. Prasa mnie nie oszczędzała, a kibice przy każdym złym zagraniu mieli swój komentarz. Potem to minęło. Grałem widowiskowo, więc raczej byłem pozytywnie odbierany. Poza tym, Polonia była w kraju lubiana, Górnik generalnie też. Poza Chorzowem… Ale najgorzej było w Sosnowcu. Kiedyś po meczu wracaliśmy z Zagłębia autokarem bez jednej szyby. Rzucali w nas cegłami, wszyscy leżeliśmy na podłodze. Prawie 50 lat temu!

W 1970 roku Górnik był jednym z najlepszych klubów w Europie, a pięć lat później niewiele z tego zostało.

Jan BANAŚ: – Zmieniało się pokolenie piłkarzy. Jeszcze byli Szarmach i Gorgoń, ale już kończył wielkie granie Zyga Szołtysik. Odszedł Zyga Anczok, Włodek Lubański był po kontuzji, ja też po szczycie formy. I rzecz najważniejsza. Po mistrzostwach w 1974 roku zmieniła się mentalność naszych piłkarzy. Dostali sygnał, że są jednymi z najlepszych na świecie i chciały ich najlepsze kluby w Europie. Polska liga z etatami w kopalniach, hutach i milicji stała się za ciasna. Pokolenie „wojenne”, Pohla, Florenskiego, Szymkowiaka czy Liberdy miało inne wymagania. Oni wiedzieli, że nie wyjadą i dzięki piłce raczej nie ułożą sobie życia. Po 1974 roku każdy gadał tylko o tym, żeby wyjechać i zarobić.

Piąta rano, brrr…

Pana poniosło za ocean.

Jan BANAŚ: – Edward Mazur miał świetne kontakty w PZPN i załatwił mi zgodę na wyjazd oraz paszport. Pojechałem do klubu Orły Chicago. Większość chłopaków pracowała. Na lotnisku, na budowach. Ja chciałem grać, a nie wstawać o piątej rano. Graliśmy jakieś amatorskie mecze, ale byłem już wcześniej umówiony z Jasiem Gomolą, który był w Meksyku, że USA to tylko przystanek i sprowadzi mnie do siebie. Wykupiłem swój kontrakt za 3,5 tysiąca dolarów i pojechałem na południe.

Z Chicago do Meksyku?

Jan BANAŚ: – W Chicago kupiłem piękną corvettę. Wsiadłem z serdecznym przyjacielem „Jerrym” i w drogę. Pięć dni po 10 godzin za kółkiem, rannym treningiem z piłką i jednym pobytem w więzieniu. Jechałem za szybko, zatrzymał nas 2-metrowy policjant, a ja chciałem – jak w kraju – dać mu w „łapę”. Wyciągnął mnie z auta, rzucił na maskę, nogi kazał rozłożyć szeroko i… 3 km dalej był areszt. Zamknęli kratę i do wieczora czekałem na sędziego. Sąd był szybki. Jechałem 81 mil na godzinę i zapłaciłem 81 dolarów mandatu. Uczulili mnie, bym tą drogą już nie wracał. Meksyk był piękny, a w samochodzie zawsze trzeba było mieć 100 peso. Każdy policjant brał.

Najpierw Maracana, potem stadion Azteków…

Jan BANAŚ: – Tego nikt mi nie zabierze. I na każdym meczu w stolicy Meksyku było po 50-60 tysięcy ludzi. Mieszkałem w bogatej dzielnicy, dostałem ładny apartament. Po meczach jeździliśmy z przyjaciółmi do Acapulco. 300 km od stolicy, a tam raj na ziemi dla tych, co mieli kasę. Jeździłem zawsze szybko, ale to była linia frontu, nikt nie uważał na znaki i przepisy. Miałem pięć kolizji przez rok, a że corvetta była z plastiku, to zawsze pękało pół auta.

Wszystko, co dobre, szybko się kończy…

Jan BANAŚ: – Chyba coś w tym jest. Jednego dnia zadzwonił do mnie Jasiu Gomola i mówi, bym włączył telewizor, bo przemawia prezydent. Kraj praktycznie zbankrutował, a nam płacili w miejscowej walucie. Człowiek mógł pomyśleć i podpisać umowę w dolarach, ale… nie pomyślał. Kilka miesięcy później inflacja sięgnęła chyba 800 procent. Miałem zarobić na całe życie, a starczyło na 3-4 lata.

Było i już nie wróciło

Zamiast powrotu do Polski była Francja.

Jan BANAŚ: – Na kilkanaście lat. Krótko byłem w Lokeren u Włodka, potem trafiłem do Francji. Grałem jeszcze ponad dziesięć lat w klubach niższych klas. Powrót był realny w 1981 roku. Miałem 38 lat, ale wybuchł stan wojenny, więc zostałem. Na ponad dekadę. W wieku 47 lat grałem jeszcze jako trener. Wtedy zaczęły się kłopoty z biodrami. Spartaczyli operację, groził mi wózek inwalidzki. Miałem papiery na trenowanie drugiej ligi, ale co to za trener, który nic nie może pokazać. Dlatego wróciłem w latach 90. do Polski.

Łatwo się było przestawić?

Jan BANAŚ: – Wyciszyłem się po powrocie z Meksyku. We Francji też byłem związany kilka lat z pewną kobietą, ale po czterdziestce już nie chciałem się na stałe wiązać i myślałem o powrocie do Polski. Miałem kłopoty ze zdrowiem, emerytury naliczyli mi 700 złotych na rękę. Było ciężko, przeszedłem kolejną operację, ale nie będę narzekał. Mam mieszkanie w Zabrzu. Jako człowiek mający czas, wpadnę na Górnik i zobaczę trening… Znam lepiej lub gorzej niemiecki, francuski i hiszpański, ale pewnie już tego nigdzie nie wykorzystam. Niezłe samochody stoją w Zabrzu na parkingu, ale takiej „perełki”, jak mój mustang sprzed 50 lat tam nie ma.

Rozmawiał Dariusz Czernik


Na zdjęciu: Nasz bohater wielu bramkarzom napsuł krwi…

Fot. archiwum