Harlem Globetrotters. Uśmiech nie schodzi mu z twarzy

 

Rozmowa z Pawłem Kidoniem z Harlem Globetrotters.

 

Jak się zaczęła pana przygoda z koszykówką?
Paweł KIDOŃ: – Pewnego dnia, przeglądając internet, trafiłem na filmiki ze streetballem, czyli uliczną odmianą koszykówki. Bardzo mi się to spodobało, dlatego – choć nie miałem swojej piłki – zacząłem próbować kozłować i rzucać piłką do nogi.

Konsekwencją tego było oglądanie meczów NBA i gra z kolegami na podwórku. Im więcej się zagłębiałem w temat, tym bardziej się w tej dyscyplinie zakochiwałem.

A kiedy zaczął pan próbować pierwszych trików?
Paweł KIDOŃ: – Pochodzę z Zubrzycy Dolnej koło Nowego Targu, gdzie nie ma żadnych zespołów koszykarskich, wszyscy grają w piłkę nożną. Dlatego znalazłem drużynę w Krakowie i tam spróbowałem sił. To było fajne przeżycie, ale dosyć szybko zauważyłem, że więcej przyjemności sprawia mi, gdy jestem sam na sam z piłką.

Mniej więcej w tym czasie natrafiłem na filmik z popisami Harlem Globetrotters. Byłem nimi wprost oczarowany, głównie sposobem, w jaki bawią publiczność jednocześnie bawiąc się piłką i postanowiłem – na ich wzór – próbować robić coś swojego.

Dużo trenowałem i marzyłem, aby kiedyś z nimi wystąpić, ale przez długi czas wydawało mi się to nieosiągalne. W miarę upływu czasu zacząłem poznawać innych ludzi z podobną pasją do mojej. Wszedłem w środowisko freestylowe, gdzie jeden drugiego mobilizował i wspierał. I tak już pozostało do dzisiaj.

Ciężka praca opłaciła się, bo jest pan trzykrotnym mistrzem Polski w koszykarskim freestyle’u, a w 2016 roku w wieku 18 lat został mistrzem świata. Jak zdobywa się taki tytuł?
Paweł KIDOŃ: – Przede wszystkim poświęciłem mnóstwo czasu na przygotowanie. Trenowałem codziennie, niemal ciągle. Każdą wolną chwilę poświęcałem na zabawę z piłką, bo zależało mi na jak najszybszych postępach.

Podczas zawodów, gdzie pokonałem 107 osób z całego świata, trzeba mieć w repertuarze dużo stojących na wysokim poziomie trików. Na dwudniowe mistrzostwa do chińskiego Shenzen poleciałem jako czarny koń. Nikt na mnie nie stawiał, ale wiara czyni cuda. Zostałem mistrzem i było to dla mnie niesamowite przeżycie.

Jak wygląda pana trening dziś?
Paweł KIDOŃ: – W zasadzie teraz to kwestia szlifowania formy, bo wszystko mam niejako zakodowane w pamięci mięśniowej. Regularne treningi utrudnia także nasz tryb pracy: codziennie gramy mecze w innych miastach, podróżujemy i spędzamy sporo czasu w busach i hotelach. Jeśli uda się pobawić piłką przez 1-2 godziny dziennie, to jestem szczęśliwy. Ale też muszę uważać, aby się nie przetrenować i nie być zmęczonym podczas spotkania.

Jest pan z Harlem Globetrotters zaledwie od kilku miesięcy. Jak się pan poczuł po otrzymaniu zaproszenia od tej legendarnej grupy?
Paweł KIDOŃ: – To wszystko zaczęło się od mojego filmiku z trikami, który wrzuciłem na YouTube i stał się viralem. Po jakimś czasie dostałem od Globetrotters maila, a potem ktoś zadzwonił z zaproszeniem na prywatny casting. Dla mnie – szok i niedowierzanie. Ale również i mobilizacja.

Pojechałem na casting, gdzie pokazałem moje umiejętności koszykarskie i freestylowe. Wysłannicy HG nagrali to wszystko i wysłali do trenerów. Miesiąc później przyszła wiadomość, która mnie mocno uszczęśliwiła: zaproszenie do drużyny!

Przeciera pan w Harlemie szlaki Europejczykom. Jak pan został przyjęty?
Paweł KIDOŃ: – Mówiąc szczerze, to nie wiedziałem, czego się spodziewać, bo nie byłem wcześniej w USA. Inny kraj, inna kultura, inni ludzie. Ale szybko okazało się, że moje obawy były nieuzasadnione. Wszyscy – zawodnicy, sztab, trenerzy – są bardzo serdeczni i pomocni.

Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, każdy stara się doradzić i pomóc, jeśli zachodzi taka potrzeba. Doprawdy lepszej atmosfery w drużynie nie mogłem sobie wyobrazić, a przecież jest to szalenie ważne, bo spędzamy razem mnóstwo czasu.

Jak wygląda pana kontrakt?
Paweł KIDOŃ: – Nie mogę mówić o kwotach, ale mogę zdradzić, że podpisałem go na rok. Tak zresztą jest w przypadku każdego pierwszoroczniaka. Dzieje się to w celu weryfikacji, bo nie każdy jest gotów na takie wyzwanie, jak życie na walizkach i codzienne zmiany otoczenia. Ci, którzy nie dają rady, odpadają, a ci drudzy otrzymują szansę przedłużenia swojej przygody. Mam oczywiście nadzieję, że po tym sezonie zostanę w tej drugiej grupie.

W ciągu tych kilku miesięcy odwiedził pan sporo miejsc w USA oraz w Europie. Gdzie podobało się panu najbardziej?
Paweł KIDOŃ: – Niedawno mieliśmy okazję występu w Madison Square Garden w Nowym Jorku. Gra w tej legendarnej arenie była na mojej liście marzeń. Było wspaniale, bo hala jest świetna, a od publiczności dostaliśmy dużo energii. Tuż po meczu spotkałem się też z Jalenem Rose’em. Pochwalił mnie i powiedział, że jest pod wrażeniem, bo jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Wspaniale było usłyszeć coś takiego od legendy NBA.

Czy pojawicie się też w Polsce? To pewnie też byłoby spełnieniem marzeń…
Paweł KIDOŃ: – Z tego, co wiem, były plany przyjazdu do Polski latem, ale coś nie wyszło. Trasa wciąż jest jednak negocjowana i oczywiście byłoby wspaniale, gdybym mógł pokazać się w ojczyźnie. Fajnie byłoby też zobaczyć, jak na pobyt w Polsce reagują moi koledzy z drużyny, którzy w USA wszędzie są traktowani jak celebryci.

Wystarczy wyjść na ulicę w bluzie Harlemu i zaraz zaczynają się prośby o fotki, autografy. Ciekawi mnie, jak Globetrottersi zostaliby odebrani nad Wisłą. Ja z pewnością czułbym się jak ryba w wodzie.

Ma pan czas, żeby śledzić zawodową koszykówkę? Zarówno w światowym, jak i polskim wydaniu?
Paweł KIDOŃ: – Niestety, w związku z obowiązkami klubowymi jest z tym ciężko. Zerkam trochę na NBA, gdzie jednak nie mam ulubionego klubu, ale lubię i szanuję LeBrona Jamesa. Oglądam także skróty z meczów polskiej reprezentacji. Bardzo ucieszyło mnie zwycięstwo nad mocną Hiszpanią.

A co może pan powiedzieć na temat Meczu Gwiazd NBA? Czy tzw. skills challenge nie powinien właśnie polegać na „czarowaniu” piłką?
Paweł KIDOŃ: – W tym roku Meczowi Gwiazd towarzyszył duch Kobe’ego Bryanta i uważam, że nowa formuła gry do wyniku w każdej kwarcie była ciekawym rozwiązaniem. Dużo ludzi – ze mną włącznie – ocenia, że był to najlepszy All-Star Game ostatnich lat.

Czy czarowanie piłką podczas tego weekendu pomogłoby popularyzacji koszykówki? Być może, bo przecież my wyciągamy z tej gry samą esencję, radość, energię, spektakularność. Na pewno by to nie zaszkodziło. Sam zresztą zastanawiałem się, jak bym wypadł podczas takiego konkursu umiejętności. To mogłoby być ciekawe. Równie interesujące mogłoby być rozwiązanie, gdzie gwiazdy NBA grają przeciw Globetrotters. Publiczność miałaby na pewno mnóstwo dobrej zabawy.

Czy ma pan jakieś autorskie triki?
Paweł KIDOŃ: – Tak, mam ich naprawdę sporo, choć cały czas staram się wymyślać coś nowego. Mam w głowie kilka pomysłów, które chciałbym zrealizować w przyszłości. W większości bazuję na freestyle’u, ale inspiruję się wszelakiego rodzaju ludźmi sukcesu, a w szczególności sportowcami i tancerzami.

Kim byłby Paweł Kidoń, gdyby nie był koszykarskim freestylowcem?
Paweł KIDOŃ: – Uwielbiam tańczyć break-dance, który zresztą przydaje się przy moich koszykarskich pokazach. Czasem trenuję godzinę z piłką i godzinę samego tańca.

To takie moje dwie miłości, więc gdyby nie freestyle, poszedłbym właśnie w kierunku tańca. Ale na razie czerpię z szansy, którą otrzymałem. Kocham to, co robię, uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Uwielbiam być w Stanach Zjednoczonych, gdzie koszykówka jest kultowa.

Kiedyś to dobiegnie końca, poukładam sobie jakoś życie, ale chcę, aby ten mój sen trwał jak najdłużej. Chcę pozwiedzać trochę świata z piłką do koszykówki w rękach i dać radość fanom gdziekolwiek mnie ta przygoda zaprowadzi.

Z Nowego Jorku – Tomasz Moczerniuk

 

Na zdjęciu: Paweł Kidoń w środku… swoich marzeń.
Fot. Harlem Globetrotters