Henryk Janiszewski, czyli o spełnianiu marzeń

Chciał grać w hokeja oraz jeździć samochodami ciężarowymi. Henryk Janiszewski, jeden najlepszych defensorów w 100-letniej historii Naprzodu Janów, plany te udanie zrealizował.


Charakterystyczna, szczupła sylwetka. Znak rozpoznawczy – broda przetykana siwizną. Na lodzie po dzień dzisiejszy prezentuje nienaganną technikę, dlatego jego koledzy, w tym również dużo młodsi, z zazdrością patrzą jak śmiga po tafli. Był najstarszym uczestnikiem meczu oldbojów z okazji 100-lecia klubu hucznie obchodzonego we wrześniu, ale bez większych problemów wytrzymał swoje zmiany.

– Ważę nieco mniej niż w najlepszych czasach kariery sportowej, więc gdyby nie ten przeklęty pesel mógłbym wspomóc moją drużynę – mruży znacząco oko Henryk Janiszewski, jeden z czołowych obrońców kraju oraz Naprzodu Janów w latach 70. poprzedniego stulecia. – Jaka szkoda, że nie można cofnąć czasu, inaczej bym pokierował swoim sportowym życiem – dodał po chwili.

Tajemniczy pseudonim

Giszowiec jest kolebką lokalnego hokeja, bo w Nikiszowcu woleli kopać w piłkę – zawsze mocno podkreślają byli hokeiści Naprzodu. Henryk Janiszewski, zwany „Buba” od… zawsze do teraz, wraz ze swoim starszymi braćmi, Józefem i Alfredem, gdy tylko nadarzała się okazja uganiali się na pobliskich stawikach za kauczukowym krążkiem.

– Jak sięgam pamięcią, zawsze byłem „Bubą”. Nie wiem, skąd się wziął ten pseudonim – mówi nasz bohater. – Może mama do mnie tak mówiła, co koledzy z podwórka szybko podchwycili? I tak już zostało. Ten pseudonim mi nie przeszkadza, czasami się wręcz dziwię, że ktoś zwraca się do mnie po imieniu.

Gdy tylko pobliskie stawiki zamarzały, chłopcy z Giszowca natychmiast organizowali mecze. Henryk i jego bracia należeli do wyróżniających się postaci tych amatorskich meczów. Traf chciał, że jednemu z nich przyglądał się Alfred Gansiniec, jedna z legendarnych postaci klubu. Właśnie on namówił „Bubę” do podjęcia treningów.

– To były zupełnie inne czasy… Sprzęt dziedziczyliśmy po seniorach, a był on mocno nadwerężony – wspomina „Buba”. – Buty hokejowe ważyły sporo, nie mówiąc o innych częściach ubioru. Dzisiaj, gdy odwiedzam lodowisko, z zazdrością patrzę na sprzęt, jaki mają chłopcy czy dziewczęta. Zaczynałem w siermiężnych czasach, ale cieszyłem się z każdej minuty spędzonej na lodzie czy w klubie. Naprzód to był nasz drugi dom.

Złoty tylko junior

Henryk Janiszewski, jak większość zawodników, z Naprzodem był związany na dobre i złe. Oni nie wyobrażali sobie reprezentowania innego klubu, zaś przejście do konkurencji z miasta było nie pomyślenia. Dopiero gdy zbliżała się sportowa emerytura, wówczas szukali miejsca poza granicami kraju, by trochę dorobić na lepszy życiowy start.

W Janowie zebrała się grupa zadziornych oraz utalentowanych zawodników. Obok naszego bohatera w zespole byli m.in. Henryk Wojtynek, Andrzej Maryniok, Jan Szeja, Józef Graca, Jan Miszek, Krzysztof Kulawik, Leon Labryga, Leszek Koźlik. W 1968 roku Naprzód zdobył mistrzostwo Polski juniorów i ta grupa niemal w komplecie przeszła do drużyny seniorów. To miała być zapowiedź „złotych” czasów. Owszem, sukcesów było sporo, ale zabrakło złota mistrzostw Polski.

– Mam na tę okoliczność swoją teorię, która jakby znajduje potwierdzenie w rzeczywistości – podkreśla Janiszewski. – W mieście była silna konkurencja: GKS-u i Baildonu Katowice. Wszyscy byliśmy tak pochłonięci derbową rywalizacją, że punkty z innymi wymykały się nam. Myśmy walczyli na lodzie, zaś dyrektorzy kopalń przekomarzali się podczas narad produkcyjnych w zjednoczeniach.

Najważniejsze było wygrać z sąsiadem, bo to wpływało na dobre samopoczucie naszych kibiców. Bodaj w 1972 roku Baildon miał spore szanse na mistrzostwo, ale pod koniec rozgrywek przyjeżdżał na nasze lodowisko. Rywale byli niemal pewni zwycięstwa, ale sprawiliśmy im psikusa i wygraliśmy. Baildonowcy wówczas zdobyli wicemistrzostwo, zaś my brązowy medal.

To był czas prosperity Podhala Nowy Targ, w którym występowało spore grono reprezentantów, m.in. z Walentym Ziętarą, a także braćmi Wiesławem i Leszkiem Tokarzami. W kolejnym sezonie Naprzód zamienił się miejscami z Baildonem. Na czele niezmiennie były „Szarotki”.

Nieobecny w Katowicach

Janiszewski w 1969 roku na stałe zakotwiczył w zespole seniorów, w którym był filarem defensywy. Grał m.in. Jerzy Trójcą, Józefem Staniczkiem czy Henrykiem Kajzerkiem, ednak najdłużej tworzył parę z Andrzejem Maryniokiem.

– Nie było ważne, w jakiej konfiguracji personalnej występuję, bo najważniejsze było to, że gram – wspomina Janiszewski. – Oczywiście, najważniejsze było znaleźć się w kadrze Polski, a konkurencja była spora, i to na każdej pozycji. To dziwne, ale reprezentacyjnego debiutu nie pamiętam (było to 30 listopada 1969 roku w Bukareszcie; wygrana z Rumunią 4:3 – przyp. red.). Z reprezentacją przeszedłem spory szlak, ale nie uczestniczyłem w najważniejszym wydarzeniu dla naszego hokeja.

Owszem, byłem w kadrze, a przed igrzyskami w Innsbrucku w 1976 roku jeździłem z Januszem Gansińcem na przymiarki olimpijskiego ekwipunku. Jednak ostatecznie na olimpiadę nie pojechałem ani też nie zagrałem w pamiętnych mistrzostwach świata w Katowicach. Te nieprzyjemne momenty w karierze chciałem wymazać z pamięci, i chyba dlatego nie pamiętam, dlaczego tak się stało.

Teraz – patrząc z perspektywy lat – jestem przekonany, że przegrałem rywalizację sportowo. Oczywiście, dostałem bilety na turniej, ale ten na mecz ze Związkiem Radzieckim odłożyłem na bok. Zobaczę w telewizji – tak wówczas pomyślałem i do dzisiaj nie mogę sobie tego darować. Mieszkałem wówczas na Gliwickiej w Katowicach, więc do „Spodka” miałem parę kroków… Wciąż się zastanawiam dlaczego nie poszedłem do hali…

Na reprezentacyjnym szlaku

W kadrze narodowej występował przez 12 lat, zaliczył 6 turniejów mistrzostw świata oraz jeden na igrzyskach olimpijskich. Miał okazję współpracować z wieloma szkoleniowcami i większość z nich do tej pory wspomina z sentymentem.

– Grałem dopiero na igrzyskach w Lake Placid w 1980 roku, ale niezbyt miło wspominam ten turniej. Przede wszystkim byłem rozczarowany otoczką, jaka towarzyszyła igrzyskom. Byliśmy skoszarowani w barakowozach, a wioska była otoczona drutem kolczastym. Nasza aktywność sprowadzała się do wyjazdów do hali, meczów i powrotów do wioski. Sportowo wypadliśmy przyzwoicie,

Na inaugurację przegraliśmy z Finlandią 4:5, co uznano za niezły prognostyk. Przegrywaliśmy z Kanadą 1:5 i ZSRR 1:8, ale porażki z Holandią 3:5 można było uniknąć. Wygraliśmy z Japonią 5:1. Holendrom strzeliłem gola, ale słabe to pocieszenie. Zdecydowanie lepiej wspominam turnieje mistrzostw świata. A w tym rywalizację w grupie B Belgradzie w 1978 roku, może dlatego, że towarzyszyła mniejsza presja. Slavomir Bartoń, ówczesny trener reprezentacji, przed wyjazdem wezwał mnie na rozmowę i przekazał, że będę siódmym obrońcą. Miałem grać tylko w trybie awaryjnym, bo wówczas grało sześciu. Ale jeden z moich kolegów miał problemy i w rezultacie grałem wszystkie mecze. W ocenie trenerów wypadłem całkiem przyzwoicie.

Większość z nich wspominam sympatycznie i wiele mi pomogli w rozwoju sportowym. No ale trener Ferdek Gansiniec, mój pierwszy szkoleniowiec, był dla mnie wyrocznią. To on sprawił, że zostałem zawodowym hokeistą. Był niezwykle serdeczny i „niańczył” mnie, zabierając swoją syrenką z Giszowca na treningi na „Torkat”. Gdy wchodziłem do zespołu seniorskiego, trafiłem na Władimira Jegorowa (jego brat, Anatolij Jegorow, był trenerem reprezentacji – przyp. red.), który miał za sobą szkołę słynnego Anatolija Tarasowa, twórcy radzieckiej potęgi. Z Jegorowami łączy się ciekawa anegdotka, bo podobno Władimir był przewidywany jako szkoleniowiec reprezentacji, ale ponoć działacze na lotnisku się pomylili.

Rolę się zmieniły i Władimir ostatecznie pracował w Naprzodzie. Był surowy, ale sprawiedliwy i, co najważniejsze, tworzył atmosferę i był swoistym psychologiem. Świetnie wkomponował się w lokalną społeczność i był niezwykle lubiany. Pod jego kierunkiem zdobyliśmy dwa srebrne medale mistrzostw Polski. Wówczas to był spore niespodzianki i to chyba wszystko na co nas było stać. Emil Nikodemowicz, pracujący w reprezentacji też był tęgim fachowcem, zaś Bartoń był nerwusem i w trakcie zajęć potrafił solidnie przyłożyć kijem. Twardych słów też nie żałował, ale potrafił taktycznie ustawić drużynę.

W czasach gdy byłem kadrowiczem liczyły się kilometry pokonane na zajęciach. Nikt nie myślał o odnowie biologicznej, racjonalnych posiłkach czy też wypoczynku. Psycholog w sporcie? To były jakieś mrzonki i fanaberia. Raz podczas letniego zgrupowania w Zakopanem może to przed igrzyskami mieliśmy okazję spotkać się z psychologiem. Mnie ta rozmowa pomogła, choć raczej był on obiektem uszczypliwych uwag. Gdyby porównać treningi moje ze współczesnymi to są lata świetlne. Oj, jaka szkoda, że nie mogę odwrócić sytuacji i zacząć funkcjonować we współczesnym sporcie.

Najprzyjemniejszy moment w karierze? Nasz bohater chwilę się zastanowił i po chwili wyjawił. – Wcale nie jest związany z występami w reprezentacji, lecz meczem ligowym. Graliśmy derby na „Torkacie” z GKS-em na początku lat 70-tych oszukałem rywali i znalazłem się tuż przed Andrzejem Tkaczem. Uderzył pod poprzeczkę i wygraliśmy 2:1. A proszę mi wierzyć Andrzejowi trudno było strzelić bramkę, bo przecież nie miał sobie równych na tej pozycji. Wygraliśmy derby, a po przyjeździe do klubu czekały na mnie kwiaty od pań z administracji klubu.

Zmieniony kierunek

Mistrzostwa świata w 1981 roku w Val Gardena były dla Janiszewskiego ostatnim turniejem w roli reprezentanta, dlatego zaczął się rozglądać za kontraktem zagranicznym. W naszym kraju były to „gorący” czas, trwały strajki i protesty. Była szansa, że wraz z napastnikiem z Podhala, Mieczysławem Jaskierskim, będzie grać w Szwajcarii.

– Szwajcarzy jednak zrezygnowali z naszych usług, bo byli przekonani, że nie dostaniemy paszportów – wspomina nasz rozmówca. – Zamiast w Szwajcarii wylądowaliśmy w Austrii, w Zell am See. Tam spędziłem czas do sportowej emerytury i nie ukrywam, że ten wyjazd wzmocnił nasze rodzinne finanse. To był czas stanu wojennego, ale przyjeżdżałem co pół roku do kraju. W tym czasie dostałem z kopalni dom i żona nie wiedziała, czy go odebrać. Sąsiedzi przepowiadali, że na pewno nie wrócę. Żona poszła do mojej mamy po poradę, co zrobić z tym przydziałem na dom. Mama rzekła: – on na pewno wróci.

Znała mnie doskonale i wiedziała, że nie zostawię rodziny. Wróciłem i zacząłem się rozglądać za pracą, a z wykształcenia jestem mechanikiem samochodowym. Kiedy byłem chłopcem, marzyłem o grze w hokeja i kierowaniu wielkim ciężarówkami. No więc zatrudniłem się w przedsiębiorstwie transportowym. Nie jeździłem TIR-ami, ale dużymi samochodami. Tak więc moje dziecięce marzenia się spełniły…

Obrońcą był syn Andrzej, ale gdy Naprzód przeżywał trudny okres i w końcu zniknął ze sportowej mapy pod koniec lat 90., zrezygnował. Poszedł do pracy w kopalni. – Oczywiście, trafił na trudny okres klubie, ale przecież mógł zostać w hokeju i poszukać sobie innego miejsca. Zabrakło mu determinacji i uporu, a ja nie miałem zamiaru ingerować w jego wybory – wyjaśnia senior rodu.

– W sumie to był dobry czas. Nie miałbym nic przeciwko temu, by te lata się powtórzyły, ale… w dzisiejszych czasach – śmieje się na pożegnanie.

Pozostaje mu kibicowanie Naprzodowi – a jest na „Jantorze” stałym gościem – i liczy, że drużyna na główny szlak sportowy.

Henryk Janiszewski, hokeista. Fot. Naprzód Janów

Henryk JANISZEWSKI – ur. 20.02.1949 r. w Katowicach; żonaty – Kazimiera; syn – Andrzej. Kariera sportowa:Naprzód Janów (1966-81, 1984-87), EK Zell am See (1981-84), Kitzbuehel (1987-89). 17 sezonów ligowych 572 meczów i 94 goli. Sukcesy klubowe: 3-krotny wicemistrz Polski (1971, 1973 i 1977), 4-krotny brązowy medalista (1972, 1974, 1976, 1978), zdobywca Pucharu Polski (1969), mistrz Polski juniorów (1968). Reprezentacja: 86 występów (dodatkowo 15 w nieoficjalnych meczach) i 9 goli; olimpijczyk (1980 r.); uczestnik 6 turniejów mistrzostw świata (1971, 1974, 1977-79, 1981 r.)


Na zdjęciu: Henryk Janiszewski podczas wrześniowego meczu z okazji 100-lecia klubu.

Fot. Naprzód Janów