Henryk Latocha: Jest co wspominać

Historia 8-krotnego reprezentanta Polski Henryka Latochy zatoczyła koło.


Długie grudniowe wieczory sprzyjają snuciu historycznych opowieści o dawnych dobrych czasach polskiej piłki nożnej. Wśród tych którzy mogą o nich mówić, bo przeżyli niezwykłe chwile, z udziałem w finale Pucharu Europy Zdobywców Pucharów pół wieku temu, jest Henryk Latocha. Wywodzi się z Bierunia i nadal mieszka w swoim rodzinnym mieście, ale jego piłkarskie i życiowe losy zatoczyły wielkie koło, pełne sukcesów i niezwykłych wspomnień.

– Najpierw, tak jak ojciec i bracia byłem zawodnikiem Unii Bieruń Stary, z której trafiłem do Piasta, ale transfer odbył się poza moimi plecami – wspomina Henryk Latocha.

– Miałem wtedy 17 lat i grałem w klasie A. Któregoś dnia przyszedłem do domu, a ojciec, powiedział mi, że jutro mam jechać do Gliwic. On podpisał mój transfer, a ja tylko miałem się spakować. Skończyłem wtedy Szkołę Rzemiosł Budowlanych w Tychach i w Gliwicach miałem chodzić do technikum ceramicznego oraz grać w Piaście.

Pojechałem, a tam była silna drużyna, w której grali: Helmut Hajn, Karol Urbańczyk, Ryszard Majka – ojciec Marka, Berthold Heller, Joachim Krajczy, Hubert Skowronek czy Rudolf Stach i nie dałem rady pogodzić nauki z treningami. W dodatku zdenerwował mnie nauczyciel wuefu, który zresztą był w zarządzie klubu. Dał mi dwóję za brak sprzętu, którego w tej bieganinie między szkołą a treningami po prostu zapomniałem. Uznałem, że to nie dla mnie i skończyłem edukację.

Działacze Piasta załatwili mi więc pracę w rzeźni. Byłem pomocnikiem Urbańczyka i Hellera, z którymi po dniówce szedłem na treningi i grałem w Piaście regularnie. Jednak po sezonie, który skończyliśmy na miejscu w czołówce, po ostatnim treningu spakowałem swoje rzeczy, bo mieszkałem w pokoju wynajętym przez klub, zostawiłem właścicielce klucze i wróciłem do domu.

Ojciec był zaskoczony, ale powiedziałem mu, że już do Gliwic nie pojadę. Mogłem jednak wrócić tylko do macierzystego klubu dlatego znowu poszedłem na treningi Unii i choć działacze Piasta jeździli i namawiali nie rozmawiałem z nimi. Nie dane mi było jednak znowu grać w Unii, bo dostałem wezwanie do wojska.

Miałem jechać po bilet do Pszczyny, bo tam była Wojskowa Komenda Rejonowa, ale kilka dni przed wcześniej przyjechał do nas Henryk Loska, wtedy kierownik drużyny Górnika Lędziny i powiedział, że jeżeli przyjdę do Górnika Lędziny to mi załatwi pracę na kopalni i nie będę musiał odbywać służby wojskowej. Miałem tylko powiedzieć, że chcę i niczym już nie miałem się martwić.

Faktycznie. Przyjechał po mnie działacz Górnika Lędziny i zawiózł mnie do Pszczyny, ale kazał mi zostać w samochodzie, a on poszedł i za 10 minut wrócił. Powiedział tylko: „wszystko w porządku jedziemy do Lędzin”. Tak zacząłem grać w górniczym klubie.

Propozycja z Wisły Kraków

Górnik Lędziny, występujący na trzecim szczeblu rozgrywek to jednak nie Górnik Zabrze, który w latach sześćdziesiątych pięć razy z rzędu sięgnął po mistrzostwo Polski.

– O grze w Górniku Zabrze można było co najwyżej marzyć, więc gdy w 1965 roku pojawiła się propozycja z Wisły Kraków uznałem, że to jest moja szansa – dodaje Henryk Latocha.

– Grali w niej wtedy Hubert Skupnik i Józef Gach z Mikołowa. To byli moi koledzy, których znałem z czasów gry w trampkarzach i juniorach, bo spotykaliśmy się na boiskach jako rywale. To oni mnie zawiadomili, że trener Czesław Skoraczyński jest mną zainteresowany. Podczas przerwy w rozgrywkach pojechałem więc do Krakowa i byłem tam prawie tydzień.

Nie trenowałem tylko mieszkałem w hotelu i zwiedzałem miasto oraz chodziłem na mecze drużyn innych sekcji jako kibic. A było co oglądać, bo koszykarze „Białej gwiazdy” należeli wtedy do europejskiej czołówki, a koszykarki i siatkarki walczyły o najwyższe miejsce w Polsce. Na koniec prezes Stanisław Żmudziński, komendant wojewódzki Milicji, powiedział, że mnie chcą więc wróciłem do domu i poszedłem na trening do Lędzin.

Gdy spotkałem tam świętej pamięci Henryka Loskę, wtedy kierownika naszej drużyny, powiedziałem: „Inżynierze, musi mi pan podpisać zwolnienie, bo mam okazję iść do Wisły Kraków”. To był jednak czas, w którym na oddziele, którym na kopalni zarządzał Loska był chyba jakiś wypadek i on odpowiedział mi tak: „Ja ci tego nie podpiszę, bo jak się zgodzę na twoje odejście do Wisły, przy tym wszystkim co tu teraz mam to mnie zwolnią. Jak chcesz iść grać wyżej to idź do górniczego klubu. Wtedy dam ci zgodę”. Jak to usłyszałem zacząłem myśleć co mogę zrobić.

Były trzy kluby, które wchodziły w rachubę, ale do Zagłębia Sosnowiec nie chciałem iść, bo jak to wtedy się mówiło „nie miałem paszportu”, a GKS Katowice grał w II lidze. O Górniku Zabrze – powiem szczerze – bałem się nawet pomyśleć, bo to był mistrz Polski i miał siedmiu reprezentantów, z których Jerzy Musiałek siedział na ławce rezerwowych, bo się nie mieścił w klubowej jedenastce.

Ja byłem pomocnikiem albo napastnikiem więc rywalizacja z Zygfrydem Szołtysikiem, Erwinem Wilczkiem, Romanem Lentnerem, Włodzimierzem Lubański,Ernestem Pohlem czy Janem Kowalskim wydawała mi się niemożliwa. Rozmawialiśmy o tym chyba z tydzień, aż wreszcie Loska powiedział: „Idź do Górnika, a jak tam nie będziesz miał miejsca to pójdziesz gdzie będziesz chciał”. Pomyślałem sobie, że faktycznie to jest dobry pomysł i zgodziłem się.

On zadzwonił, a ja pojechałem. Trenerem był Władysław Giergiel, ale działacze, którzy załatwiali moje przejście, zapomnieli mu chyba powiedzieć, że przyjdzie zawodnik z trzeciej ligi, bo gdy wszedłem do szatni, to trener zapytał: „Kto to jest?”. Dopiero gdy działacz, który wszedł ze mną wyjaśnił mu, że ma mnie sprawdzić, zarządził, żebym wziął sprzęt i poszedłem z drużyną na trening.

Rainer Kuchta też wtedy przyszedł z Piasta Gliwice i trochę mu zazdrościłem, bo on był obrońcą i łatwiej się mu było przebić, a ja tak samo jak Alfred Olek, którzy przyszedł z Naprzodu Lipiny musieliśmy trenować i czekać. To, że drużynę, chyba po trzech kolejkach sezonu, przejął Węgier Ferenc Farsang też niczego nie zmieniło. Tylko jak nasi kadrowicze jechali na mecze reprezentacji to dostawaliśmy szanse występu, ale cały czas graliśmy w pomocy i mieliśmy świadomość, że to jest tylko zastępstwo.

Ja zaliczyłem tylko cztery występy w ekstraklasie i w ten sposób wywalczyłem swój pierwszy mistrzowski tytuł. Drużyna była jednak tak mocna, że nie było na nią siły. Najlepszym podsumowaniem tego składu było stwierdzenie Giergiela, któremu minister górnictwa gratulował doprowadzenia drużyny do zdobycia mistrzostwa i Pucharu Polski.

Trener że ten zespół to nawet pod wodzą piekarza też by osiągnął takie sukcesy. A ja miałem szczęście, że znalazłem się w tym towarzystwie, a jeszcze większe, że w następnym sezonie, który znowu zaczynaliśmy pod wodzą Władysława Giergiela przyszedł Geza Kalocsay. Na początku traktował mnie jako pomocnika, ale gdy na wyjeździe na mecz Pucharu Lata z Eintrachtem w Brunszwiku „stracił się” Waldek Słomiany zostało wolne miejsce w obronie.

Zastąpił go Edward Olszówka, ale gdy wróciliśmy do Zabrza przyszedł do mnie Marian Olejnik, wtedy asystent trenera, a później kierownik drużyny i powiedział, że trener chce ze mną rozmawiać. On mówił po czesku, bo ja wtedy po niemiecku nie potrafiłem, ale ten jego „łamany polski” można było zrozumieć.

Mimo to na początku nie wiedziałem jednak o co mu chodzi, bo zaczął mi tłumaczyć, że mam spróbować gry na lewej obronie. Nigdy nie grałem w tyłach, a w dodatku jestem prawonożny. Ponadto Słomiany miał 10 centymetrów wzrostu więcej ode mnie. Wytłumaczył mi jednak, że ja jestem skoczny i stwierdził krótko: „Będziesz robił to ci powiem i to wystarczy”.

Henryk Latocha (pierwszy z prawej) podczas meczu ligowego.

Zacząłem więc zostawać po treningach razem z Olkiem i Kalocsay patrzył jak centruję, jak kryję i jak się ustawiam. Miałem pilnować Olka, który na boisku szukał sobie dobrej pozycji, a trener w którymś momencie mu zagrywał. Ja miałem przeciąć podanie, albo odebrać piłkę.

To ustawianie przed napastnikiem, myślenie o tym, żeby zaatakować w odpowiedni momencie, ale nie robić fauli i nie dać się mu obrócić w stronę, w którą może uciec, to jest podstawa gry obronnej. Nauczyłem się jej i zostałem lewym obrońcą. Zacząłem grać regularnie na tej pozycji i czułem się na niej coraz pewniej.

Tym bardziej, że przed wyjazdowym meczem z AIK Sztokholm Kalocsay mi powiedział: „Jak nic nie mówię, to znaczy, że jestem z twojej gry zadowolony, a jak cię krytykuję to się nie załamuj tylko słuchaj, bo ja ci chcę podpowiedzieć jak masz grać, żeby było dobrze”. I z treningu na trening, z meczu na meczu było coraz lepiej. Taki najbardziej pamiętny dla mnie mecz z tego okresu rozegraliśmy w Krakowie z Wisłą. To była drużyna z Fryderykiem Monicą, Władysławem Kawulą, Józefem Gachem i Hubertem Skupnikiem, którzy bardzo mocno nas atakowali, choć to my byliśmy na pierwszym miejscu w tabeli.

Wtedy jednak zagraliśmy bezbłędnie w obronie i Hubert Kostka zachował czyste konto, a myśmy na koniec sezonu 1966/67 znowu świętowali mistrzostwo Polski.

Z miejskiego autobusu

Tak Henryk Latocha z rezerwowego pomocnika zmienił się w lewego obrońcę, który wkrótce zadebiutował w reprezentacji Polski. Zmieniło się także jego miejsce zamieszkania.

– Przez dwa lata do Zabrza jeździłem autobusem miejskim – wyjaśnia Henryk Latocha.

– Wsiadałem w Bieruniu i przesiadałem się albo w Katowicach, albo z dwoma przesiadkami przez Tychy i Mikołów dojeżdżałem na treningi płacąc konduktorowi za bilety. Wyjeżdżałem o godzinie 6.30, a wracałem przed 19.00. Na rynku czekali już wtedy na mnie koledzy szkolni i na rynku stawiałem im wódkę albo piwo, ale sam nie piłem, bo alkohol mi nie smakował i tak jest zresztą do teraz.

Nigdy też nie paliłem. Tak dojeżdżałem cały pierwszy rok. I dopiero w drugim sezonie załatwili mi mieszkanie w Zabrzu. Kalocsay stwierdził, że to nie może tak być, żebym tyle czasu marnował w autobusie. A było takie takie mieszkanie, w którym stały dwa łóżka i mogliśmy odpoczywać gdy mieliśmy dwa treningi dziennie. To właśnie mieszkanie mi przyznano, a później zaczął się ten najlepszy mój okres.

Przepustką do wielkiej piłki był mecz z Dynamem Kijów 17 listopada 1967 roku. Wygraliśmy w Kijowie 2:1. Na trybunach 100 tysięcy ludzi, a Hubert Kostka w końcówce obronił rzut karny. W rewanżu na Stadionie Śląskim wystarczył nam remis 1:1 i awansowaliśmy do ćwierćfinału, w którym już wiosną 1968 roku zmierzyliśmy się z Manchesterem United. W Anglii przegraliśmy 0:2, a w rewanżu na, który zabrakło biletów, przy pełnych trybunach Stadionu Śląskiego wygraliśmy „tylko” 1:0.

To był znakomity mecz. Najlepszy moim zdaniem mecz Górnika za moich czasów. Jako jedyni w tej edycji pokonaliśmy drużynę, która sięgnęła po tytuł najlepszej drużyny w Europie, a legendarny trener Matt Busby i jego zawodnicy z Bobbym Charltonem i Georgem Bestem, z którym toczyłem zacięte boje, bili nam brawo gdy schodziliśmy z boiska.

Niedługo później dostałem powołanie do reprezentacji i zadebiutowałem w niej 1 maja w towarzyskim meczu z Holandią zremisowanym w Warszawie 0:0, a moim rywalem był Johan Cruyff. Powołanie wyglądało tak: do szatni po treningu wszedł kierownik i powiedział: Kostka, Oślizło, Latocha i Lubański – weźcie sprzęt – jedziecie na mecz reprezentacji. Wziąłem więc buty i zagrałem w meczu, przed którym żegnano Lucjana Brychczego, bo kończył grę w reprezentacji.

Zagrałem na lewej obronie i na niej występowałem też w innych swoich meczach z orzełkiem na piersiach, ale zdarzały się też mecze na prawej obronie, gdy do kadry powoływany był Zygmunt Anczok. Tak na przykład graliśmy z Luksemburgiem w Krakowie, gdzie wygraliśmy 8:1, a Włodek Lubański strzelił 5 goli.

Zawsze jednak grałem od początku do końca. Tak było też w pamiętnym dla mnie meczu z Holandią już w 7 maja 1969 roku w Rotterdamie, bo przy stanie 0:0, w ostatnich sekundach meczu, niepotrzebnie wybiłem piłkę na rzut rożny, po którym straciliśmy gola. W „Sporcie” nawet trener Ryszard Koncewicz wypowiedział się, że przegraliśmy po błędzie Latochy.

Dlatego Kalocsay powiedział mi od razu, że na następny mecz reprezentacji nie pojadę i miałem wystawione L-4, a pojechał za mnie Antoni Piechniczek i wpadł „na karuzelę”, bo Bułgaria wygrała z nami 4:1. Co prawda później w rewanżach i z Holandią, którą w Chorzowie pokonaliśmy 2:1 i Bułgarią, z którą w Warszawie wygraliśmy 3:0 już zagrałem, ale ten gol i punkt stracony w Rotterdamie zadecydował o tym, że nie pojechaliśmy na mistrzostwa świata w 1970 roku do Meksyku.

Z austriacką emeryturą

50 lat temu za to Henryk Latocha uczestniczył w największym klubowym sukcesie polskiej drużyny, bo Górnik Zabrze doszedł do finału Pucharu Europy Zdobywców Pucharów.

– Zaczęliśmy od pokonania Olympiakosu Pireus, a potem przeszła na kolej na: Rangersów Glasgow, Lewskiego Sofia i AS Roma, którą wyeliminowaliśmy po dramatycznym remisowym trójmeczu, zakończonym losowaniem w Strasburgu.

Tak doszliśmy do finału z Manchesterem City, z którym przegraliśmy 1:2. To były mecze, przed którymi czuliśmy napięcie, ale gdy wychodziliśmy na boisko to wszystko mijało i każdy wiedział co ma robić. Na boisku byliśmy prawdziwym zespołem.

Wszyscy walczyli i taką atmosferę jak wtedy to miałem jeszcze później w Rapidzie, do którego w 1973 roku trafiłem niestety tylko na pół roku. Odchodziłem z Górnika, gdy był już w Zabrzu Zygmunt Anczok, a dla mnie i Huberta Skowronka menadżer zaproponował kluby w Austrii. Pojechaliśmy do Wiednia i okazało się, że na mnie klub nadal czeka, a dla „Kikiego” już oferta jest nieaktualna, bo liga ruszyła i już wzięli kogoś innego. Mnie natomiast, bez treningu, bez sprawdzianów, od razu wystawiono do składu, a przecież to była czołowa drużyna austriackiej ekstraklasy.

Grali tam tacy zawodnicy jak Gerhard Sturmberger, który miał wtedy ponad 40 meczów w reprezentacji Austrii, a Hans Krankl zaczynał swoją wielką karierę. Grał tam też August Starek, który do Rapidu przyszedł z Bayernu Monachium. W reprezentacji Austrii grali też Karl Ritter czy niemieccy skrzydłowi Herbert Gronen i Bernd Lorenz, a na mojej pozycji prawego obrońcy był młodzieżowy reprezentant Niemiec Emil Krause, który płakał jak wypadł ze składu więc kilka razy powiedziałem, że jestem kontuzjowany, żeby on mógł grać.

Skład był naprawdę dobry i potwierdziliśmy to remisując w Mediolanie z AC Milan w Pucharze Europy Zdobywców Pucharów. Niestety w rewanżu u nas przegraliśmy 0:2. Moja wiedeńska przygoda, choć kontrakt był podpisany na dwa lata, trwała jednak krótko. Wszystko dlatego, że po rundzie jesiennej przyjechałem do Polski, żeby wyrobić paszport na cały świat, bo Rapid miał w planie wyjazd na towarzyskie mecze do Hong-Kongu, a ja miałem paszport tylko na kraje europejskie.

Przyjechałem więc do Polski i oddałem paszport w Tychach, bo takie były przepisy. Kazano mi czekać więc czekałem, ale się nie doczekałem. Nawet interwencja Mariana Olejnika, z którym pojechałem do Warszawy nic nie dała, bo w Tychach oddali mi ten dotychczasowy paszport.

W dodatku okazało się, że Austriacy uznali, że zerwałem kontrakt i tylko uregulowali moją wypłatę za pół roku, a na moje miejsce sprowadzili kogoś innego. Zostałem więc w domu, a później grałem jeszcze dwa lata w GKS-ie Katowic, z którego w 1977 roku przez Francję trafiłem do Austrii, choć planowałem wyjazd do Chicago. Włodek Lubański załatwił mi bowiem zaproszenie do USA, ale nie dostałem wizy więc na paszport, który miałem pojechałem do Jerzego Wilima.

On grał wtedy w Stade Rennais, ale ponieważ kończył się mu kontrakt to już nie był w kadrze. Chodziłem więc z nim na takie wewnętrzne treningi i jeździliśmy po Francji na mecze polskich piłkarzy grających we Francji z III-ligowymi drużynami.

Na jednym z takich meczów spotkałem Roberta Gadochę, na innym Jana Banasia, który podpowiedział mi, że skoro Antoni Brzeżańczyk, nasz trener z Górnika, jest w Rapidzie to może tam mnie będą chcieli. Rapid mnie jednak nie chciał, ale pozwolił mi trenować ze swoją drużyną i załatwił mi kontrakt w II lidze i tak trafiłem do Polyar Kittsee, który był moim ostatnim klubem w profesjonalnej piłce. Jego właścicielem był Polak, który miał dużą firmę. W niej byłem prowadzony, a gdy firma zbankrutowała, a klub zaczął dołować, to jako członek związków zawodowych dostałem odszkodowanie i przeszedłem na austriackie bezrobocie.

Wtedy przez rok jeździłem na rozmowy kwalifikacyjne, ale ponieważ mam wykształcenie średnie górnicze, to nie było dla mnie pracy. Wreszcie zatrudniono mnie jako trenera, a później pracowałem w innych zawodach i w końcu przez dziesięć lat jako magazynier przyjęcia towaru w OBI doczekałem emerytury.

Jako austriacki emeryt wróciłem do domu. Znowu jestem więc w Bieruniu i jeżdżę na mecze Górnika Zabrze kibicując podopiecznym Marcina Brosza. Utrzymuję też kontakt z dawnymi kolegami z boiska, a jak się już spotkamy, albo zdzownimy – z tymi którzy są zagranicą – to rozmawiamy godzinami, bo naprawdę mamy co wspominać.