Hokej. Pokiereszowani powalczą o brąz

Rzeczywistość zaskrzeczała: GKS-y z Tychów oraz Katowic przygotowują się do rywalizacji o (tylko) brązowy medal.


Dobra głowa umiejętnie pokieruje dobrze przygotowanym ciałem – te słowa swego czasu wypowiedział triumfator Australian Open (2014) oraz Wimbledonu (2017), jeden z najlepszych tenisistów świata w grze deblowej, Łukasz Kubot, który w maju skończy 39 lat, ale nadal imponuje. Te słowa przypomniały się, gdy patrzyło się na „wyczyny” hokeistów GKS-u Tychy podczas ostatniego meczu z serii być albo nie być w Krakowie z Comarch Cracovią.

Już dawno nie widzieliśmy tyszan tak bezradnych, bez pomysłu i możliwości przeciwstawienia się silniejszym, lepiej zmotywowanym przeciwnikom. Niemoc, jaka towarzyszyła tyszanom, świadczyła o kiepskim przygotowaniu nie tylko fizycznym, ale i mentalnym. Oczywiście, w internecie wylała się fala hejtu, a „zatroskani” kibice nie oszczędzają nikogo z tyskiej ekipy.

Dymisja – to za proste!

Powierzenie prowadzenie drużyny trzem trenerom związanym emocjonalnie z klubem wydawało się czymś naturalnym. Krzysztof Majkowski przez wiele lat współpracował z kilkoma szkoleniowcami, więc nominacja na trenera głównego była decyzją oczywistą. Majkowski i jego współpracownicy – Adam Bagiński oraz Arkadiusz Sobecki – mieli wspólnie doprowadzić do obrony tytułu mistrzowskiego.

Tak się nie stało, a trudno to zrzucać na niecodzienne, zakłócane kwarantannami, warunki przygotowań, bo z tym borykały się również pozostałe drużyny. Aczkolwiek kilka z nich uporało się z tym problemem lepiej. Kibice oczekują po sezonie dymisji szkoleniowców, ale jest jeszcze czas na dyskusję o tym, bo… „Jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz” – można przyjąć, że to powiedzenie pasuje do tej grupy szkoleniowców. Warto też przypomnieć, że Jirzi Szejba przegrał kilka razy mistrzostwo, aż w końcu je zdobył. Dymisja to rozwiązanie zbyt proste, bo źródeł porażki jest znacznie więcej.

Owczy pęd

Można przyjąć, że zespół z Tychów był odpowiednio zbilansowany, a radość sprawiało, że trenerzy dawali szansę młodym wychowankom. Jan Krzyżek, Kacper Gruźla czy Mateusz Ubowski pod kuratelą Jarosława Rzeszutki nabierali ligowego doświadczenia. Były zachowane proporcje między obcokrajowcami i rodzimymi zawodnikami. Tymczasem z obozów rywali co rusz dochodziły o „bombowych” transferach zawodników z bogatym stażem, nawet w NHL.

W związku z tym również inni klubowi działacze zaczęli szukać również wzmocnień. No więc i w Tychach dokonano transferów. Ale co nowego wnieśli do gry Konsta Mesikaemmen, Marek Biro, Brycen Martin, Paul Szczechura czy Aleksander Tonge? Nic! Ten ostatni jak szybko się pojawił, tak jeszcze szybciej zniknął. W szatni zrobiło się tłoczniej, ale czy przy tej okazji została utrzymana odpowiednia atmosfer oczekuje się, że będą lokomotywą. Tak nie było; z nimi czy bez nich efekt końcowy byłby tai sam. A może lepszy?

Przytyk kolejny: tyska młodzież poszła w odstawkę. Sprawiło to, że zespół stworzony przed sezonem po transferach stracił tożsamość. Odpowiedzialność za to spada nie tylko na trenerów, a przede wszystkim na działaczy. Podsumować to można w ten sposób, że ten sezon był rajem menedżerów, którzy przekonywali działaczy o wysokich umiejętnościach zawodników. Tyle że byli oni nieprzygotowani do gry, bo mieli kilkumiesięczne przerwy w treningach. O tym przekonało się kilka klubów, a najbardziej ten z Oświęcimia.

Dyskusje o bramkarzu

Osobny rozdział transferowy stanowi Ondrej Raszka, bramkarz o bogatym stażu ligowym oraz nieco mniejszym reprezentacyjnym. Ondra tęsknił za grą, bo w I-ligowym Frydku-Mistku otrzymywał mało szans, w związku z czym szukał innego miejsca. Propozycja z Tychów spadła mu z nieba, bo Kamil Lewartowski, bramkarz nr 2, doznał kontuzji, a John Murray dobre występy przeplatał takimi poniżej oczekiwań. Przyjście Raszki miało go zmobilizować.

Czech z polskim paszportem dał się poznać z dobrej strony, ale wydawało się będzie bronił na zmianę z Murrayem. Tak było w ćwierćfinale z Sanokiem, ale z Cracovią zaufano Raszce. Jednak już pierwsze spotkanie (porażka 2:5) wskazywało, że warto byłoby tę decyzję jeszcze raz przemyśleć. Ostatni występ jedynie to potwierdził. Pewnie nie dowiemy się, dlaczego uporczywie trzymano się tego wyboru. Choć oczywiście winę za porażkę trzeba przypisać całej ekipie, tak zawodnikom, jak i trenerom.

Za wysokie oczekiwania

Dla odmiany w GKS-ie Katowice oczekiwania działaczy były prawdopodobnie zbyt wysokie. Trener Andrej Parfionow, który przejął trenerskie obowiązki w listopadzie, może i zmienił oblicze drużyny, ale nie był w stanie nic więcej z niej wykrzesać. A trudno myśleć o finale, gdy ma się do dyspozycji 2,5 pełnowartościowej formacji. Andrej Stiepanow okazał się trafionym transferem, ale już pozostałe były tylko uzupełnieniem składu.

W Katowicach pierwszoplanową rolę odgrywali rodzimi hokeiści i ich zasługą jest dojście do półfinału. Obcokrajowcy prezentowali się bez błysku i na pewno sprawili więcej zawodu niż radości. Nie da się ukryć, że GKS Katowice sportowo ustępował zespołowi z Jastrzębia. Dlatego też Marek Szczerbowski, prezes klubu, jeszcze podczas półfinałowej rywalizacji zapowiedział, że zespół będzie gruntownie przebudowany.

Tym oto sposobem w piątek dojdzie do pierwszego starcia dwóch „pokiereszowanych” w tym sezonie GKS-ów, a stawką ich rywalizacji będzie brązowy medal. Nie wiemy, jak ja potraktują, choć zawodnicy obu zespołów zapewniają, że będą chcieli zakończyć sezon miłym akcentem. Dla kogo będzie on miły?

Na zdjęciu: Hokeiści z Katowic i Tychów finisz sezonu wyobrażali sobie inaczej. Bo też ich aspiracje sięgały wyżej.

Fot. Tomasz Kudala/PressFocus