Holandia – Polska. Radość po mękach

Polacy w gronie szesnastu najlepszych drużyn Starego Kontynentu. W decydującym o awansie meczu z Holandią najedli się sporo strachu.


Po pokonaniu Czech i Izraela biało-czerwoni byli o krok od zapewnienia sobie wyjścia z grupy. Kropkę nad i mieli postawić w starciu z Holandią. Rywale nie wydawali się tak trudni, jak poprzedni. W ich szeregach nie ma graczy z najlepszych klubów i przegrali wszystkie trzy dotychczasowe mecze. Do starcia z naszą drużyną przystępowali jednak mocno zdeterminowani. Tylko zwycięstwo bowiem przedłużało ich szansę na wyjście z grupy.

Polacy zaczęli jednak źle. Ich gra długo przypominała tę z przegranego 30 punktami meczu z Finlandią, a nie ze starć z Czechami i Izraelem. Źle bronili, fatalnie pudłowali i brakowało w ich poczynaniach energii. Zawodzili liderzy. Mateusz Ponitka i A.J. Slaughter nie przypominali siebie. Temu pierwszemu jak zwykle ambicji nie brakowało. Był wszędzie. Prowadził grę, walczył o zbiórki, rzucał, asystował, El nie był tak efektywny, jak w poprzednich spotkaniach. Nie dotrwał nawet do końca meczu. W 35 minucie sędziowie uznali, że w starciu z Holendrem symulował faulu i otrzymał przewinienie techniczne. A że wcześniej ukarany został faulem niesportowym musiał udać się do szatni. Ostatecznie mecz zakończył z dorobkiem 5 pkt, 6 zbiórek i 5 asyst. Trafił jednak jedynie dwa z sześciu rzutów z gry. Jeszcze słabiej wypadł Slaughter, który strzelcem jest wyborowym, ale tym razem nie trafił żadnej „trójki”, choć próbował pięć razy. Dwa celne rzuty z gry na osiem to jak dla niego wynik wręcz zawstydzający.

Holendrzy, widząc słabość naszych zawodników, zwietrzyli szansę. Grali bez kompleksów. W pierwszych 20 minutach szalał Charlon Kloff, Zza linii 6,575 m prawie się nie mylił. Na przerwę schodził z 20-punktowym dorobkiem. Biało-czerwonych pogrążył jeszcze Leon Williams. Równo z końcową syreną trafił z połowy boiska, zapewniając swoje ekipie dziewięć „oczek” przewagi.

Po przerwie przewaga Holandii wzrosła nawet do 13 pkt (49:36). Biało-czerwoni w końcu zaczęli grać lepiej. Wciąż wprawdzie mieli problemy, zdarzały im się proste straty i desperackie rzuty, ale zaczęli bronić. Rywale już nie mieli tyle swobody na obwodzie. Z kolei w ataku, nie mogąc liczyć na Ponitkę i Slaughtera, ciężar gry na swoje barki wzięli Michał Sokołowski i Aleksander Balcerowski. Imponował zwłaszcza ten pierwszy. Do tej pory był w cieniu liderów, przeciwko Holendrom szalał na parkiecie. Tylko w trzeciej kwarcie rzucił 11 punktów. Nie to było jednak najważniejsze. Był przede wszystkim wulkanem energii. Wręcz tryskał nią. I swoją żywiołowością pobudził kolegów. Igor Miicić, trener biało-czerwonych, trafił też ze zmianami. Kluczowe okazało się wejście Jakuba Garbacza. W Energa Basket Lidze to jeden z najlepszych egzekutorów w rzutach z dystansu. W kadrze nie potrafi jednak pokazać pełni swojego potencjału. Ma mecze dobre, ale zwykle tylko wchodzi na krótkie zmiany. Holendrom rzucił trzy „trójki” Po nich Polacy po długiej pogoni wreszcie wyszli na prowadzenie (58:56). To był kluczowy moment. Nasi koszykarze złapali wiatr w żagle, a Holendrzy stracili pomysł na grę. Akcje Sokołowskiego i Balcerowskiego dały Polakom przewagę 66:61, ale rywale nie odpuszczali i zmniejszyli straty do punktu (65:66). Ostatnie słowo należało do naszych graczy, którzy w końcówce wykorzystali błędy rywali.

Biało-czerwoni dzięki wygranej zagrają w Berlinie w 1/8 finału. Nie wiadomo z którego miejsca. Mają szansę nawet na pierwszą pozycję. Zdecyduje o tym czwartkowe starcie z Serbią. Mecz w fazie pucharowej rozegrają 11 września.

(mic)

Holandia – Polska 69:75 (20:19, 20:12, 15:17, 14:27)

HOLANDIA: De Jong 8 (2×3), Kherrazi 4, Kloff 26 (4×3), Kok 4, van der Vuurst De Vries 2 – Williams 9 (3×3), Haarms 2, Franke 13, Edwards 1. Trener Maurizio BUSCAGLIA.

POLSKA: Balcerowski 16, Cel 2, Ponitka 5, Slaughter 6, Sokołowski 24 (1×3) – Zyskowski 2, Schenk, Olejniczak 2, Michalak 5, Garbacz 10 (3×3), Dziewa 3 (1×3). Trener Igor MILICIĆ.


Na zdjęciu: Michał Sokołowski pokazał, że jest gotowy wziąć ciężar gry na siebie.
Fot. FIBA