Inżynier z Lizbony

Spokojny, wykształcony, pragmatyczny, religijny, rodzinny. Wszystkie te słowa dobrze oddają to, jakim człowiekiem jest Fernando Santos.


Wy mówicie futbol defensywny, a ja mówię futbol skuteczny. W piłkę gra się po to, żeby wygrać, w związku z czym trzeba zrobić jak najwięcej, aby twoja drużyna nie straciła żadnego gola – mówił kilka lat temu Fernando Santos, nie po raz pierwszy w karierze musząc tłumaczyć się ze swojego pragmatycznego podejścia. Czy dawało ono wyniki? Z reguły tak, ale nie tylko przez pryzmat taktyki można opisywać najstarszego polskiego selekcjonera w historii.

Studia ważniejsze od piłki

Santos urodził się 10 października 1954 w Lizbonie, czyli ma obecnie 68 lat. W takim wieku jeszcze nikt nie obejmował „biało-czerwonych”, bo choć w oczach wielu trenerskim „dinozaurem” był Leo Beenhakker, to w momencie namaszczenia Holender miał „tylko” 63 lata. Santos urodził się w stolicy swojego kraju, w Lizbonie, i był piłkarzem, co początkowo… nie było takie oczywiste. Ojciec, Francisco, zabierał go na mecze Benfiki, której był ogromnym fanem, dzięki czemu nowy selekcjoner Polski z wysokości trybun mógł oglądać popisy legendarnego Eusebio. Tata nie był jednak zadowolony, gdy syn ogłosił mu, że… będzie grał w zespołach juniorskich jego ulubionego klubu. Zależało mu bowiem, aby Fernando ukończył studia, a nie utrzymywał się z futbolu, tym bardziej że wcale nie miał pewności, że tak właśnie się stanie.

Santos junior bardzo szanował swojego nieżyjącego już ojca i nadal wypowiada się o nim z estymą, zresztą wiele cech przejął po swoim rodzicielu. Francisco podobno był niezwykle stonowaną i skrupulatną osobą, co wyraźnie przeszło na jego syna. Fernando trzymał się obietnicy złożonej rodzicom, uniwersytet łączył więc z piłkarskimi treningami, co nie było łatwe. W Benfice o młodym obrońcy pozytywną opinię miał trener Jimmy Hagan (nie mylić z Hoganem), który miał za sobą ponad 350 meczów rozegranych w barwach Sheffield United. Gdy Anglik przeniósł się do (lizbońskiego) Estoril Praia, Santos poszedł za nim, co odpowiadało jego rodzinie. Pozostał w stolicy, w zespole z mniejszą presją i mógł ukończyć studia, dzięki czemu zyskał dyplom z inżynierii elektronicznej i telekomunikacyjnej. Nie musiał też rezygnować z futbolu, a w nowym klubie zaliczył swój seniorski debiut.

Menadżer wielkiej trójcy

Santos nie był wybitnym piłkarzem. Jako obrońca występował co prawda w najwyższej lidze, ale z Estoril – gdzie spędził prawie całą dorosłą karierę – oscylował co najwyżej w środku tabeli. Jego zdolności intelektualne predestynowały go do zostania trenerem, więc od razu po zawieszeniu butów na kołku (w wieku 33 lat) ruszył w tym kierunku – oczywiście w Estoril. Tam udało mu się przede wszystkim wywalczyć awans do najwyższej ligi, którą zespół ponownie opuścił, gdy… Santos odszedł. Jego kolejnym przystankiem była Estrela de Amadora (z którą już bez Santosa mierzył się z Pucharze Intertoto Ruch Chorzów), a jako że poradził tam sobie bardzo dobrze, sięgnęło po niego Porto. Jako szkoleniowiec „Smoków” wyrobił sobie świetną renomę, już na wstępie zdobył mistrzostwo i krajowy Superpuchar.

I tutaj należy postawić u 68-latka grubą kreskę. Bowiem 5 z 6 klubowych trofeów, po jakie sięgnął, zdobył na przełomie wieków właśnie w Porto. Potem z AEK Ateny w 2002 roku dorzucił jeszcze Puchar Grecji, choć wicemistrzostwo zdobył notując na koncie tyle samo punktów, co zwycięzca ligi. Z tego też powodu trudno mówić, aby wypracowaną renomę utrzymał do 2010 roku, kiedy na rzecz reprezentacji odpuścił futbol klubowy.

Był jednym z tylko czterech w historii trenerów – a pierwszym Portugalczykiem – którzy mieli okazję prowadzić wielką trójkę tego państwa. Prócz Porto był bowiem potem Sporting, a na końcu „jego” Benfica. O ile w tym pierwszym zespole święcił sukcesy (już wtedy preferując styl defensywny i pragmatyczny), o tyle w ekipach z Lizbony spędził tylko po jednym, nijakim sezonie. W obu tych przypadkach jego zespół zajmował trzecie, najgorsze z ów trójki miejsce.

Gromy po mundialu

Pracę w lidze portugalskiej Fernando Santos dzielił na pobyty w Grecji. W AEK był najdłużej i to dwa razy, z tym że pierwszy raz zakończył się rezygnacją z powodu słabej kondycji finansowej klubu. Potem krótko prowadził Panathinaikos, ale opuścił go ledwie po 4 miesiącach za obustronnym porozumieniem z nieznanych przyczyn, lecz raczej nie tych sportowych. Ostatnim prowadzonym przez niego klubem był PAOK Saloniki. Portugalczyk zajął z nim drugie miejsce, najlepsze od 25 lat, w efekcie czego w roli selekcjonera zatrudniła go grecka federacja. Dziwić to nikogo nie mogło.

O tym, jak szło Santosowi w reprezentacjach, wspominaliśmy na naszych łamach już wczoraj. W Grecji awansował na Euro 2012 i MŚ 2014, w obu przypadkach wychodząc z grupy. Ceniono tam jego warsztat, bo nie jest przecież tajemnicą, że „błękitno-biali” europejską czołówką na pewno nie są. Gdy Grecy odpadli z mundialu po karnych z grającą w dziesiątkę Kostaryką, Santos nie był zadowolony.

– Dwóch czy trzech piłkarzy bardziej było zainteresowanych tym, żeby zostać zapamiętanym ze zdobycia historycznej bramki, niż żeby odpowiednio operować piłką, co doprowadziło do wielu błędów – grzmiał ówczesny selekcjoner Grecji. Takie podejście było zdecydowanie sprzeczne z jego pragmatyzmem, więc mogło wywołać złość, która spotkała się zresztą z krytyką na Peloponezie.

Jak było z Portugalią, tego przypominać zbytnio nie trzeba. Pracował z nią 8 lat, w 2016 roku wygrał mistrzostwo Europy, potem dorzucając jeszcze Ligę Narodów w 2019. Jednakże jego kadencja została oceniona dwojako z racji tego, że – szczególnie w drugiej połowie ów okresu – zespół miał do dyspozycji mnóstwo ofensywnych piłkarzy najlepszego portugalskiego pokolenia. Santos nie potrafił pokazać jednak pełni uśpionego potencjału, a fokusowanie na defensywie nie było bynajmniej chwalone. Wygrywając Euro, jego Portugalia tylko jeden mecz wygrała w obrębie 90 minut, co z tyłu głów wyraźnie tonowało ekstazę nad Atlantykiem. Wypomina się mu to zresztą do dziś

Czciciel Matki Bożej

Fernando Santos słynie z tego, że jest człowiekiem spokojnym i wyważonym. Od ponad 40 lat jest żonaty z Guilherminą, wiernie wspierającą męża zarówno w dobrych, jak i złych chwilach. Ci, którzy chętnie przeczytaliby teraz o jakichś głośnych medialnie problemach pary, będą zawiedzeni, bo przez cały ten czas takowych po prostu nie było. Nowy selekcjoner reprezentacji Polski jest zresztą osobą bardzo wierzącą i nigdy się z tym nie kryje.

– Przed finałem Euro poprosiłem piłkarzy, żeby byli „nieskazitelni jak gołębie i roztropni jak węże”. To słowa z Ewangelii św. Mateusza. Chciałem, aby dzięki tym słowom pamiętali o pokorze, ale jednocześnie nie obawiali się silnego rywala, jakim była Francja – mówił wówczas Santos.

Szczególnym miejscem dla 68-latka jest Fatima, położona kilkadziesiąt kilometrów na północ od Lizbony miejscowość, w której miały miejsca słynne objawienia maryjne.

– Nie jestem czcicielem Fatimy, jestem czcicielem Matki Bożej. Z tego powodu zakochałem się w tym miejscu, w Cova da Iria (czyli dzielnicy, gdzie doszło do objawień – red.), bo Maryja tu była. Orędzie, które zostawiła, jest bardzo ważne dla całej ludzkości – przyznał kiedyś. Co ciekawe, nie zawsze miał taki stosunek. Nawrócenie przeszedł w 1994 roku, a przeszło ono od nieśmiałego uczestnictwa w nabożeństwach, siadając w tylnych ławkach, do obligatoryjnego rozpoczęcia dnia od czytania Biblii. Na portalach o tematyce religijnej można też znaleźć informacje, że Portugalczyk regularnie bierze udział w rekolekcjach i jest nawet… animatorem kursów przedmałżeńskich.

Ma dwójkę dzieci, córkę prawniczkę i syna ekonomistę, dzięki czemu może też nazywać się dumnym dziadkiem. Jest bardzo rodzinną osobą i bardzo ceni sobie czas spędzany z najbliższymi. Nie zależy mu na świetle fleszy, wręcz przeciwnie, choć w sieci bez problemu można znaleźć kilka rodzinnych zdjęć z wspólnego wypadu do Disneylandu. W ten sposób Fernando Santos relaksował się na trzy miesiące przed… mistrzostwami świata w 2018 roku.


  • 5 RAZY mierzył się Fernando Santos z reprezentacją Polski. Jako trener Grecji zremisował z nią towarzysko w 2011 roku, a także na pamiętną inaugurację Euro 2012, kiedy obie drużyny kończyły w osłabieniu. Prowadząc Portugalię, pokonał „biało-czerwonych” w słynnych karnych w drodze po tryumf na Euro, zaś w Lidze Narodów w 2018 roku raz z nimi wygrał, a raz zremisował. W praktyce więc Polska przegrała z Santosem w podstawowym czasie… tylko raz.

Na zdjęciu: Fernando Santos z niejednego pieca jadł już chleb.
Fot. Press Focus