Jacek Wszoła: Gwiazdą byłem. Dziś jestem dziadkiem i kroję sałatkę

Nie lubi pan emocji?

JACEK WSZOŁA: – Całe moje sportowe życie to emocje – negatywne i pozytywne. Odreagowałem to. Na przykład przez wiele lat po zakończeniu kariery nie jeździłem na wakacje za granicę. Miałem dosyć podróży.

Rodzina na tym cierpiała?

JACEK WSZOŁA: – Całe szczęście na tyle długo uprawiałem sport, że dzieci dorosły w tym czasie, ha ha… Pamiętam pięcioboistę Arkadiusza Skrzypaszka, który przez kilka lat nie zanurzył się w żadnym basenie czy innym akwenie, kąpał się tylko pod prysznicem – tak nienawidził wody. Żona szanowała tę moją fanaberię, jeździli sami.

Zapytałem o emocje, bo nie chciał pan rozmawiać, gdy w lipcu umarła Irena Szewińska. Taki cios?

JACEK WSZOŁA: – Dotąd te rzeczy mnie omijały. Mój dziadek odszedł w wieku 97 lat, łatwo było się z tym pogodzić. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ludzie chorują, cierpią, umierają. Ale byłem wolny od myślenia, że życie jest okrutne i złe. Wiem, że takie jest, ale nie doświadczyłem tego, moi rodzice czują się świetnie, wciąż są samodzielni. I niech tak zostanie.

Byliście z Szewińską bliskimi przyjaciółmi?

JACEK WSZOŁA: – Myślę, że nigdy nie powiedzieliśmy sobie wystarczająco dużo o przyjaźni, zresztą nie było takiej potrzeby. Znaliśmy się od 1974 roku gdy, jadę na mistrzostwa Europy seniorów do Rzymu. Jestem od kilku tygodni w gronie najlepszych polskich lekkoatletów, choć nie skończyłem 18 lat. I wkraczam na pole zupełnie sobie nieznane. A ona zawsze – wtedy i później – była taka sama. Miała w sobie taką serdeczność, gdy się do kogoś zwracała. Mogła rozmawiać o bardzo poważnych rzeczach i o błahych… Gdy w tłumie ludzi dostrzegła znajomego, od razu zmieniał się jej wyraz twarzy, na ciepły. I nigdy się tego nie pozbyła. A przecież była już wtedy megagwiazdą, spełnioną, choć z perspektywy historycznej czekał ją jeszcze Montreal i kolejne złoto olimpijskie oraz rekord świata na 400 metrów.

4 czerwca 1994, na trybunach z Ireną Szewińską w Lublinie podczas 40. Memoriału Janusza Kusocińskiego. FOT WŁODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl

 

4 czerwca 1994, na trybunach z Ireną Szewińską w Lublinie podczas 40. Memoriału Janusza Kusocińskiego. FOT WŁODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl

 

Szewińska była bezdyskusyjnym fenomenem sportowym. Ale dlaczego była postacią wyjątkową, tak lubianą w środowisku?

JACEK WSZOŁA: – Były setki powodów, dla których setki tysięcy ludzi dałoby sobie spokój ze sportem, osiadło na laurach, odcinało kupony. Gdyby podjęła taką decyzję po urodzeniu pierwszego syna, Andrzeja – mogłaby spokojnie rzucić kolce, byłoby to w pełni zrozumiałe. Ale – nie. To samo, druga ciąża – rodzi Jarka i znowu wraca, i to z sukcesem. O, albo coś takiego. Ludziom się wydaje, że taka gwiazda, jak ona, jest im coś winna, sam tego nieraz doświadczam. Na przykład pozowanie do zdjęć. Nigdy nie widziałem u niej zniecierpliwienia, arogancji, którą łatwo mogła sobie przecież wmówić, bo była wielka. Myślę, że chyba tak o sobie nie myślała. Była wielka, ale chyba przyjmowała to w sposób naturalny. Mnie też nieraz ktoś mówi: byłeś wielki! No tak, jako sportowiec byłem. Ale jeszcze trzeba być człowiekiem, a to jest na całe życie. Nawet jeżeli ktoś jej tego nie wpoił, to sama na to wpadła i się tego trzymała. To czyniło ją piękną.

Była kobietą. Lubiła na przykład tańczyć…

JACEK WSZOŁA: – O, tak, generalnie lubiła się bawić. Nie okazywała tego w trakcie sezonu, bo była absolutnie podporządkowana wymogom sportu. Wtedy to był sport amatorski, ale ona zachowywała się super profesjonalnie. Godzina snu były najważniejsza, godziny treningu podobnie. Idzie do autobusu, ktoś prosi o podpis, zdjęcie – ona prosi, żeby po zawodach poczekać na nią, bo teraz musi wracać do hotelu odpocząć. To była rzecz święta. To samo po zakończeniu kariery – gdy otworzyła się dla niej nowa droga do międzynarodowej kariery, światowych władz lekkoatletycznych, MKOl-u. I znowu miała setki powodów, żeby nie zawracać sobie głowy błahostkami, odrzucić ludzi i sprawy, które do niczego nie są jej potrzebne. Ale nie ona. Sam byłem tak traktowany przez nią i byłem świadkiem, jak podobnie odnosiła się do wszystkich, którzy coś od niej chcieli. Może są inne świadectwa, które twierdzą coś innego, ale ja ich nie znam.

Nie miała wrogów?

JACEK WSZOŁA: – Pojawili się później, ale to nasza narodowa przywara: tępić tych, którzy coś chcą zrobić, albo robią inaczej niż nam się wydaje, że powinni, albo po prostu, bo są z innej frakcji. Mówię o okresie, kiedy była prezesem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.

Zostawiła wtedy związek z długami. Zaatakował ją Robert Korzeniowski, wspierający kandydaturę szefa Elite Cafe Jacka Kazimierskiego.

JACEK WSZOŁA: – Nie rozumiałem Roberta. Przypominało mi to trochę okładanie mokrymi ręcznikami, które teraz obserwujemy w polityce. Dług powstał, bo Irena chciała realizować projekty dla jak największej liczby osób. I nie był efektem nierozumienia przepisów, Irena doskonale wiedziała, co robi. Od dotacji ministerialnych trzeba było odprowadzić VAT, ale można było zapłacić go później. Kwota brutto szła więc w całości na szkolenie – no bo jak nie wysłać na zgrupowanie dwóch sztafet, na przykład? Uważam, że powinniśmy się wspierać, a nie z sobą walczyć. Żeby to przysłowiowe jeden za wszystkich, wszyscy za jednego było prawdziwe, także na płaszczyźnie organizacyjnej – bo dziś ci, którzy odnoszą sukcesy, za chwilę będą potrzebować pieniędzy na rehabilitację, na wyjazdy czy na powrót do sportu. Mówi się: „jesteśmy drużyną”. To nie banał. Uwielbiam sformułowanie „jakże udane rozpoczęcie współzawodnictwa”. Ha! I teraz mamy takiego Michała Haratyka, który w Berlinie pierwszego dnia mistrzostw Europy zdobywa złoto, a potem sypią się kolejne Guby, Nowickiego, Włodarczyk, Święty… Niby każdy skupia się na sobie, ale obserwacja sukcesów kolegów na stadionie buduje innych. Tak jak mnie w Moskwie zbudował sukces Kozakiewicza.

On zdobył złoto w skoku o tyczce, pan kilka dni później srebro.

JACEK WSZOŁA: – Wyczyn Władka uznaję za jeden z większych w historii sportu. Żeby go docenić, trzeba wiedzieć, co wydarzyło się na obozie w Brunico w Dolomitach z miesiąc przed igrzyskami. Piękna stacja narciarska, tylko kompletnie nie trafiliśmy z pogodą: albo padało, albo siąpiło, albo mgła, jakiś koszmar. Większość czasu spędzaliśmy w hali, zamiast na stadionie. Władek od razu naciągnął pachwinę, i w ogóle nie mógł biegać, a więc skakać. Myślę, to się nie dzieje… Cztery lata wcześniej w Montrealu jego dramat też rozegrał się na moich oczach; był faworytem, ale już w pierwszym skoku na rozgrzewce doznał kontuzji. Przeżyłem to strasznie, bo się już przyjaźniliśmy. Upłynęły cztery lata, a nie było wiadomo, czy pojedziemy na kolejne igrzyska – skoro teraz pół świata nie przyjeżdża, to do Los Angeles też nie pojedzie. Wszędzie go pytali, jako rekordzistę świata: Waldy, jakie nadzieje? Przecież nie mógł powiedzieć: Kurwa, nie ma żadnych nadziei! Nadrabiał miną, pewnie miał tysiące myśli, ale chyba nie tracił humoru. A potem w finale pach!, pach!, pach! I po sprawie. To mnie natchnęło.

Wszoła Sport

Kozakiewicz opowiadał jak Szewińską wypatrzył Olof Palme. Przyszły premier Szwecji, później zastrzelony w Sztokholmie, miał wam pomóc wydostać się z lotniska, gdzie was deportowali…

JACEK WSZOŁA: – Władkowi się trochę pomyliło. Jeżeli Palme nam pomógł, to może tylko mentalnie, hi hi. Wtedy, był 1977, wybitna osobowość Ireny jednak nie zadziałała w konfrontacji ze strażnikiem granicznym w Hamburgu. Lecieliśmy Irena, ja, Kozak i Malinowski z jakiegoś mityngu przez Hamburg do Duesseldorfu na zawody Pucharu Świata, ale nie wiedzieliśmy, że przesiadka oznacza wkroczenie na terytorium Niemiec bez wiz. I nie było zmiłuj, ten strażnik zawrócił nas do Kopenhagi. Tam na lotnisku o 6 rano podchodzi do nas Palme, wtedy był ambasadorem szwedzkim przy ONZ. Przywitał się z Ireną, poznał też chyba Władka. Opowiadamy, dlaczego koczujemy. Palme spuentował to tak: „to kiedyś się zmieni, kiedyś Europa będzie inna”. Ale kto z nas wtedy przypuszczał, że będzie Solidarność za trzy lata, że będzie stan wojenny, a potem, że będzie Polska wolna i że będziemy w Unii Europejskiej? Nie wierzyłem w to absolutnie, a spełniło się. Tak jak kiedyś nie wierzyłem, że będę mógł sobie zejść za granicą do holu hotelu, wykręcić numer do kraju i powiedzieć do słuchawki „cześć”. Bo zwykle do tego telefonu ustawiała się cała chmara nas, Czechów, Bułgarów, Węgrów i wszyscy usiłowali dzwonić. Ja miałem marzenie, kiedy żona rodziła, żeby mieć taki telefonik podręczny, i nie latać po korytarzach, a ona żeby miała drugi. I teraz każdy ma swój.

Dziś z premedytacją nie biorę paszportu na żaden wyjazd, oczywiście tam, gdzie jest to możliwe. Wtedy nie było internetu. Na nas trzeba było poczekać na lotnisku, żeby się czegoś dowiedzieć, być wyposażonym w wiedzę: przylecą, a może nie, a może polecą gdzie indziej… Dzisiaj zawodnik po kilku minutach już odbiera mejle, telefony, pisze lub wypowiada się na różnych portalach…

Pan nie używa mediów społecznościowych.

JACEK WSZOŁA: – Nie kontestuję tego świata, ale nie uczestniczę w nim. Szkoda mi czasu. Mam swoją opinię i się z nią zgadzam, więc po co mi opinia innych?

A co się liczy dla pana, co jest ważne w życiu?

JACEK WSZOŁA: – Praca, aktywność. Drugie to moje zdrowie, sprawność, i wynikające z tego samopoczucie. A najważniejsza jest rodzina, moje wnuki, bycie częścią ich życia. Bo tak się złożyło, że nie byłem częścią życia moich dzieci, gdy były w tym wieku. Byłem wtedy w środku kariery, wyjeżdżałem na zawody, zgrupowania, więc nie widziałem jak zaczynają chodzić, mówią pierwsze słowa… Teraz nadrabiam jako dziadek.

Czy była jakaś cezura, gdy zdał pan sobie sprawę, że nie jest już playboyem tylko dojrzałym facetem?

JACEK WSZOŁA: – To działo się niejako naturalnie. Zdałem sobie sprawę, że rodzina to odpowiedzialność – ogromna – do tego stopnia, że nie mogłem realizować się sportowo, moje myśli wędrowały cały czas gdzie indziej. Bo żona w ciąży, ja nie mogę się skoncentrować, dodzwonić, ona tym bardziej. A ciąża to dziewięć miesięcy… A to był rok mistrzostw Europy w Pradze. Niestety. To był sezon wybitnie nieudany od strony sportowej. Czynników, które wpływają na sukces lub jego brak jest tysiąc, a może dwa. Jednym z nich jest święty spokój w domu i zagrodzie. Ktoś, kto ma jakiś problem, wnosi go na boisko i nie ukryje się przy aucie. Jest na świeczniku i jest sam.

Dzisiaj nie ma pan sobie jednak za złe, że sport odciągał go od rodziny?

JACEK WSZOŁA: – Może w boksie można leczyć depresję trzy lata, jak Tyson Fury, po czym wrócić i stoczyć ciekawą walkę z mistrzem świata. W lekkoatletyce czas odgrywa wielką rolę. W mojej konkurencji – szybkościowo-siłowej – kolosalną. W ogóle nie było takiej opcji – odpuścić sezon. Dzisiaj tym bardziej. Co roku jest impreza kluczowa, a w roku olimpijskim nawet dwie. Zawsze coś się dzieje, nie ma meczów międzypaństwowych, ale są inne mityngi, mistrzostwa, puchary, nagrody, premie. Jak nie wystartujesz, nie zarobisz, a jesteś tyle wart, ile twoje ostatnie zawody.

Pan wykorzystał swoją karierę?

JACEK WSZOŁA: – Bardzo wcześnie zdobyłem to, co stanowi jądro sportu. Równie dobrze mogłem zakończyć karierę jako dwudziestolatek. A potem skończyć prawo, z niezłym nazwiskiem, ha ha ha!

Nie skończył pan studiów, ale skąd w ogóle pomysł na nie?

JACEK WSZOŁA: – Zainspirował mnie wujek, który był radcą prawnym. Na długo zanim poszedłem na te studia, przeglądałem te wszystkie kodeksy. Fajne to było i pociągająca świadomość, że wszystko jest uporządkowane, że nie ma obszaru, który nie byłby uregulowany – i to od wieków. Pewne zasady nie zmieniają się przecież i nie zmienią, bo stanowią wartość samą w sobie, są fundamentem naszej kultury zachodnioeuropejskiej.

Ta wiedza prawnicza do czegoś się panu dziś przydaje?

JACEK WSZOŁA: – Nie. Ale pewne sprawy są mi bliższe. Na przykład rozumiem nadrzędność konstytucji nad innymi aktami prawnymi. Parę osób nie rozumie. Ale zostawmy to. Mój syn jest prawnikiem, karnistą.

Realizuje pana niespełnione ambicje?

JACEK WSZOŁA: – Byłem ostatnim, który chciał sterować życiem swoich dzieci. Nie ganiałem ich do sportu. Wystarczy, że mają świadomość swojego ciała i używają jej dla swojego dobra, tak samo jak wykształcenia. Ja przekonałem się w bardzo młodym wieku, że wszystko jest w moich rękach. Jest wiele pokus, którym możemy ulec, ale nie musimy. Jeśli im ulegniemy, inne marzenia mogą się oddalić. A marzenia o sporcie na najwyższym poziomie oddalają się najszybciej.

Wszoła z żoną
Z żoną Krystyną podczas Gali Mistrzów Sportu 2013.
Fot. Rafał Oleksiewicz/Pressfocus

Nigdy nie chciał pan zostać trenerem?

JACEK WSZOŁA: – Tata był nim i mama też. Bycie trenerem to gówniany zawód. Do dzisiaj tak jest. Nie ma ustalonego statusu. Jesteś dobry, gdy twój zawodnik odniesie sukces. Inaczej jesteś nikim. Lekkoatletyka jest bardzo obiektywna, super obnażająca. Dzisiaj w ciągu 24 godzin można znaleźć przyczynę, badając biochemię krwi, poziom zakwaszenia. Za moich czasów wszystko robiło się po omacku, na wyczucie. Kunszt trenerski musiał odbierać sygnały: mowę ciała, apetyt, chęć do życia, do wstawania, czy podopieczny jest rozmowny czy nie. Świadomość, kiedy dochodzimy do kresu możliwości, ale go nie przekraczamy, co nie grozi jakimiś upiornymi konsekwencjami, musiała być niezwykła.

Pana trenerem był ojciec, Szewińskiej – mąż. To musi być trudne, by nie niszczyło relacji prywatnych…

JACEK WSZOŁA: – Tak bliski układ trener-zawodnik powoduje zbyt emocjonalne podejście choćby do obciążeń treningowych. Po latach wiem, że mogłem o wiele więcej trenować. Bo bywało: wiesz, tata, bo dzisiaj, no wiesz, jestem zmęczony… No to idź, ubierz się, jeden trening, nic wielkiego. Tata był łaskawy. Ale w sporcie tak nie można. Trener nie z rodziny nie miałby takiej dozy litości i tolerancji.

Szewińska miała pomysł na siebie po sporcie – działała we władzach krajowej i światowej lekkoatletyki, została członkiem MKOl-u, była personą na salonach. Odnoszę wrażenie, że pan się trochę miotał w życiu, parał wieloma różnymi rzeczami…

JACEK WSZOŁA: – Nie mam takiego odczucia. Ująłbym to tak: nigdy nie przyszło mi do głowy zostać działaczem, do dzisiaj to słowo źle mi się kojarzy. Z powodu działaczy, prezesów i sekretarzy moje koleje losu, czy Kozakiewicza – najbliższego mi, były takie, a nie inne. Na moich oczach rodziła się jego decyzja, żeby uwolnić się od tego pręgierza. Podczas mistrzostw świata w Helsinkach w 1983 roku byłem świadkiem jego rozmowy z ówczesnym prezesem PZLA Czesławem Ząbeckim. „Kozak” zapytał, czy, zamiast wracać do Polski, może lecieć prosto gdzieś na mityng. „Panie Władysławie, a jakaż to okoliczność skłania pana do takiego przypuszczenia, przecież to w nagrodę…?” A więc on, mistrz olimpijski, miałby jechać lub nie za karę, bo zajął „tylko” siódme miejsce na świecie?!

To po tej rozmowie mógł machnąć ręką i pomyśleć: „nie, nie zabierzecie mi tego, co zrobiłem!”. Ja nie chciałbym się źle kojarzyć wszystkim tym, na rzecz których powinienem pracować. Co zostawało? O polityce wtedy mało kto myślał, bo to był zaklęty krąg. Miałem pieniądze, więc pomyślałem, że fajnie będzie działać na rodzącym się wolnym rynku. Byłem cierpliwy, byłem pracowity, ale to nie było łatwe.

Jacek Wszoła FOT. WŁODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl

 

Nie chciał pan, jak Kozakiewicz, się wyzwolić?

JACEK WSZOŁA: –Miałem jedną propozycję od poważnego człowieka, organizatora Weltklasse w Zurychu, który po Moskwie w 1980 roku proponował mi mieszkanie, w ciągu roku paszport szwajcarski, a więc przepustkę na cały świat. U nas było już po porozumieniach sierpniowych. Ale my w Polsce nie wiedzieliśmy tego, co wiedziano na Zachodzie, że przy naszej wschodniej granicy gromadzą się wojska i grozi nam inwazja „bratniej pomocy”, jak Czechosłowacji w 1968. Żona przyjechała na ten mityng, była okazja po prostu zostać, tylko córka była w kraju. Chwilę nie spałem, ale pomyślałem: co za różnica – z Polski dotąd wyjeżdżamy, startujemy, zarabiamy…

Nigdy pan nie żałował?

JACEK WSZOŁA: – Jak bardzo się pomyliłem, pokazała historia kilkunastu najbliższych miesięcy, stan wojenny i tak dalej. Był taki moment, że plułem sobie w brodę, ale dobre duchy nade mną krążyły. Gdy przez 12 miesięcy walczyłem o powrót do zdrowia po kontuzji, w końcu załatwiono mi rehabilitację w USA. Była zima 1982, dopiero co stan wojenny był ogłoszony, IŁ-em 62 do Nowego Jorku leciało wtedy 10, może 15 osób – na sto ileś tam foteli. Dwa miesiące na Uniwersytecie Georgii, uczyniły więcej niż rok w Polsce.

Mistrz jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje i może propagować sport i aktywność fizyczną – tu podczas tegorocznego opolskiego Festiwalu Skoków. Fot. Mirosław Szozda/400mm.pl

Był pan współwłaścicielem klubów fitness Gymnasion. To największa porażka?

JACEK WSZOŁA: – Biznesowo chyba nie, ale bardzo ciężko ją zniosłem. A ja w życiu kierowałem się zawsze zasadami – czystości gry, otwartości wobec partnerów, uprzedzaniu o swoich zamiarach… Gdy w firmie potrzebne są pieniądze na inwestycje, trzeba zachować szczególną ostrożność w doborze partnerów. To było tak zwane wrogie przejęcie, często spotykane w biznesie. Jak zakładaliśmy Gymnasion, miałem pięćdziesiąt procent udziałów, ale firma się rozwijała, była dokapitalizowana kilkanaście razu, w czym ja nie brałem już udziału, więc wartość moich akcji spadała. Ale straciłem dużo wizerunkowo. I w swojej głowie – byłem przecież kojarzony z sukcesami, a poniosłem sromotną porażkę, no bo firmy nie ma.

Musiał pan zaczynać wszystko od nowa?

JACEK WSZOŁA: – Nie, bo obok toczyły się inne rzeczy. Mogłem poświęcić więcej czasu na projekty niezwiązane z biznesem – jako człowiek do wynajęcia, celebryta. I tak jest do dziś – to moje główne zajęcie, ale też propagowanie sportowego trybu życia. Na przykład na początku września otwierałem stadion lekkoatletyczny w Raciborzu razem z Justyną Święty, piękny zresztą, świetnie położony, o unikalnej charakterystyce i przyjaznym owalu bieżni. Przypuszczam, że podobnym do Stadionu Śląskiego, choć na nowym jeszcze nie byłem.

To ma pan coś do nadrobienia. A co w kuchni przygotowuje pan na święta?

JACEK WSZOŁA: – Sałatkę warzywną kroję! A wszystkim Czytelnikom „Sportu” życzę wszystkiego dobrego

 

* 30 grudnia Jacek Wszoła skończy 62 lata.