Jak Kuba Błaszczykowski wracał do zdrowia i formy

„Sport” wysłuchał zwierzeń naszego szkoleniowca-cudotwórcy o błyskawicznym, ale niezwykle trudnym procesie odbudowy kadrowicza Adama Nawałki. Oto co trener Dyja powiedział:o znajomości z Błaszczykowskim:
Kubę poznałem przed finałami Euro 2008, kiedy naderwał mięsień dwugłowy. Wtedy dwa razy dziennie mieliśmy sesje rehabilitacyjne, co pozwoliło na dokładne poznanie jego organizmu. Dla mnie to było wtedy coś niezwykle nobilitującego, że mogę pracować z zawodnikiem tej klasy. I że Kuba zaufał mi do tego stopnia, że gdy coś mu się działo, pozostawaliśmy w kontakcie. Jeśli chodzi o ostatni uraz, od początku wiedziałem, co się dzieje, z jego wujkiem Jurkiem Brzęczkiem pracujemy przecież na co dzień w Wiśle. Zresztą Kuba znacznie wcześniej komunikował się ze mną, że jeśli w Niemczech nie będą w stanie mu pomóc, to przyjedzie do Płocka, abyśmy przywrócili go do grona żywych w sporcie. Żadnej presji nie odczuwałem, bardzo lubię pracować z Kubą. Uważam, że gdyby wszyscy polscy piłkarze chcieli zasuwać tak jak on, to nasza kolonia w Bundeslidze byłaby znacznie większa. A poziom polskiej ekstraklasy – z pewnością wyższy.

o genezie problemu i diagnozie niemieckich medyków:
Ból pleców, który odczuwał od dłuższego czasu powodował, że Kuba biegał inaczej niż powinien, podświadomie oszczędzając całą prawą stronę. Co skutkowało nie tylko jej osłabieniem, ale i tym, że lewa była w tym czasie przeciążana, z czego zawodnik nie zdawał sobie sprawy; nie miał zresztą prawa. Diagnoza w kwestii przypadłości Kuby została w Niemczech postawiona trafnie. Miał problem z uciskiem na nerw w części lędźwiowej kręgosłupa, więc próbowano to rehabilitować, ale bez skutku. Po dwóch miesiącach bez efektu, Kuba poprosił lekarzy o tzw. wypalanie nerwów. Po zabiegu dolegliwości bólowe ustąpiły i z punktu widzenia fizjologii był gotowy do podjęcia wysiłku. Tyle tylko, że przez trzy miesiące, gdy nie był w stanie robić dosłownie nic, jego układ mięśniowy osłabł. I to drastycznie. Gdy więc wracał w Wolfsburgu do zajęć, natychmiast wyskakiwały inne urazy, odzywały się stare blizny i kontuzje. Zatem tak naprawdę nadal nie był w stanie trenować, bo natychmiast działo się coś złego. To typ szybkościowca wymagającego nieustannego bodźcowania organizmu, który po trzech miesiącach bez pracy był jak flak. I nie wytrzymywał nawet małych obciążeń, nie mówiąc o normalnych dla Bundesligi natężeniach. W pewnym momencie miał już tego dość, więc postanowił odbudowywać się u nas.

o tragicznym stanie Kuby i problemach z nadgarstkiem:
Przez pierwszy tydzień wspólnych zajęć nie wychodziliśmy w ogóle na zewnątrz, na siłowni i na salce zaczynaliśmy bowiem z poziomu zera bezwzględnego. W takim stanie, jak przyjechał do Płocka, jeszcze Kuby nie widziałem od 2008 roku. Nawet po rekonstrukcji więzadeł krzyżowych nie było tak tragicznie. Dodatkowo stawił się u nas ze zwapnieniem nadgarstka w prawej ręce. Mocno utrudniło to robotę, bo trzeba było znaleźć takie działania, żeby zbudować cały układ mięśniowy od podstaw. Ale bez udziału prawej dłoni nie mogliśmy stosować podporów, ani złapać tą ręką żadnego przyrządu – gum, czy dużej piłki. W Niemczech orzeczono, że przy takim zwapnieniu operacja jest wręcz nieunikniona. Kuba przyjechał w ortezie, nie mógł się nawet przywitać. Po upływie półtora tygodnia uruchomiliśmy jednak staw na tyle, że zaczął ruszać nadgarstkiem. Jakim cudem? Pracą, tak ciężką, że nie ma zmiłuj. Doprowadziliśmy do takiego przekrwienia w nadgarstku, i w okolicach ścięgien przedramienia, że po dziesięciu dniach zapomniał o ortezie. Pełnego obciążenia jeszcze nie można było zastosować, Kuba nie był jeszcze w stanie wziąć do prawej dłoni na przykład gryfu, dopiero w trzecim tygodniu pracy doszliśmy do wykonywania zwisu na drabince.

o niezwykłej determinacji pomocnika Wolfsburga:
Praca przyniosła zakładany skutek tylko dlatego, że Kuba przyjechał z nastawieniem stuprocentowego poddania się drakońskiemu reżimowi treningowemu. Ćwiczyliśmy systemem 2-2-1, czyli dwa dni po dwa zajęcia, a trzeciego – jedne. Każdy trening trwał minimum dwie i pół godziny, a proszę uwierzyć – w każdej minucie z przepracowanych pięciu godzin to była harówka! W pierwszym tygodniu po drugim cyklu zajęć, nawet jednak Kuba powiedział, że nie jest w stanie utrzymać tego reżimu, bo organizm zwyczajnie się zbuntował. Siódmego dnia od momentu rozpoczęcia przywracania go do żywych, przyjechał więc tylko po to, żeby się porozciągać. Odpoczywał dobę, i to wystarczyło, aby w pełni się zregenerował. I potem robiliśmy już wszystko zgodnie z bardzo napiętym planem. Mam duży, ogromny wręcz szacunek dla Kuby za to, ile włożył wysiłku w powrót do formy. Objętościowo i jeśli chodzi o intensywność, ta praca była znacznie większa przez te niespełna trzy tygodnie, niż drużyna Wisły Płock wykonała w całym okresie przygotowawczym. To była naprawdę ostra jazda! A trzeba jeszcze oddać Kubie, że naprawdę bardzo o siebie dba. Kiedy trzeba było, nie wahał się zainwestować w specjalny profesjonalny przyrząd (55 tysięcy euro – przyp. red) do ćwiczeń, który teraz także się przydał. W polskich klubach rzadko kto dysponuje takim sprzętem.

o niespodziewanym bólu czterech… liter
Dopiero po 9 dniach wyszliśmy na boisko. Na pierwszych zajęciach, to było we środę, robiliśmy podstawy – naprawdę ABC biegu: rozmaity skipping i kroki dostawne. Nie wyglądało to jednak wcale optymistyczne, ponieważ Kuba odczuwał ból w prawym pośladku, strasznie go tam ciągnęło. Okazało się, że wystąpił ucisk na nerw, który dawał taki sygnał. Ból nie nasilał się – jego natężenie było duże, ale niezmienne – więc musieliśmy znaleźć sposób na przekrwienie tego mięśnia, gdyż tylko wtedy zawodnik mógł przestać cierpieć. Udało się znaleźć cztery ćwiczenia, które uruchamiały ten mięsień. Później Kuba długo nie mógł nawet dotknąć pośladka, tak bolał przez zakwaszenie mięśnia, który bardzo długo nie był bodźcowany, a potem dostał całą pracę w swoim kierunku. A dopiero po czterech kolejnych dniach, czyli w sumie po prawie dwóch tygodniach od początku obozu w Płocku, Błaszczykowski zapomniał o tej nowej dolegliwości, i mógł podjąć normalny piłkarski trening. Choć i tak początkowo były to tylko próby klepki i przebieżki ze zmianą kierunku zakończone lekkimi strzałami. W trzecim tygodniu opracowaliśmy zestaw czterech, pięciu ćwiczeń – głównie wzmacniających i rozgrzewających głębokie partie mięśni, które Kuba musi wykonać już przed każdym wysiłkiem, żeby nie odczuwał żadnego dyskomfortu.

o 97 procentach najlepszego dotąd Kuby
Testy wydolnościowe wykonaliśmy pierwszego dnia zajęć, i po tych się załamałem, a także dwa dni przed powrotem Kuby do Wolfsburga. Końcowy wynik był satysfakcjonujący, nawet bardzo. Pokazał, że nasz reprezentant jest wytrenowany na 97 procent swoich możliwości wydolnościowych z roku 2015, inne parametry były na poziomie 93 procent wcześniej zmierzonych maksymalnych wartości. Kiedy zatem wyjeżdżał z Płocka, miałem pewność, że jest optymalnie przygotowany do gry w Bundeslidze; moja robota naprawdę się obroniła. To był ostatni moment na taką wszechstronną odbudowę. Gdyby Kuba przyjechał choćby tylko tydzień później do Płocka, nie miałby już czasu na powrót do gry w Wolfsburgu w tym sezonie, co stanowiło warunek konieczny przed wyjazdem na mundial. Nic bowiem nie zastąpi rytmu meczowego, który najlepiej pomaga osiągnąć optymalną formę. Nie mam teraz wątpliwości, że Kuba jest na wznoszącej, wykonał bowiem taką pracę od postaw, że wkrótce może osiągnąć swe najlepsze wyniki testów wydolnościowych. Może zrobić taki krok do przodu, ponieważ mięśniowo jest przygotowany chyba najlepiej w karierze. A jeśli chodzi o szybkość – wcale nie musi jej pogorszyć. Marcin Malinowski i Łukasz Surma trenując ze mną, osiągali życiowe prędkości po 34. roku życia. A Kuba w grudniu skończy przecież dopiero 33 lata.

o sprinterskim tempie i spadku śp. doktora Wielkoszyńskiego
Jako zawodnik trenowałem lekką atletykę, byłem sprinterem, i po 10 latach kariery teść namówił mnie na testy u doktora Jerzego Wielkoszyńskiego, który z miejsca zaimponował mi swoją filozofią. A także tym, że mnóstwo czasu poświęcał analizie. Nie tylko treningu, ale także struktury ruchu. Zwracał uwagę na niuanse, które inni pomijali i do dziś – zapatrzeni w amerykańską szkołę – niesłusznie lekceważą. Ja przekonałem się od razu do tych metod, i od razu podjąłem współpracę z doktorem. I na przykładzie Andrzeja Niedziela nauczyłem się szybko, że nawet piłkarzowi potrzebna jest technika biegu. Zresztą wszystkim, którzy byli na zakręcie, mój mentor umiał pomóc. Nawet jeśli lekarze nie dawali już sobie rady. A mimo to zauważałem, i do dziś to widzę, spory opór wobec szkoły doktora Wielkoszyńskiego. Prawda jest natomiast taka, że gdybym jako sprinter posiadał taką wiedzę, jaką nabyłem u jego boku, kariera, której się nie wstydzę, byłaby jeszcze bardziej udana. Pewnie granicy 10 sekund w biegu na sto metrów nie zdołałbym złamać, ale poniżej 10.20 przebiegłbym ten dystans z pewnością. Ostatecznie mój rekord życiowy to 10.35, co w tamtym momencie było 21. wynikiem w historii polskiej lekkoatletyki.

Tekst został opublikowany w dodatku „Sport na MUNDIAL” 4 maja. Jutro na łamach papierowego „Sportu” kolejne wydanie magazynu traktującego o przygotowaniach do finałów mistrzostw świata. Nie przegapcie!