Jak poznałem Panią Irenę

„Miałem 10 lat, gdy usłyszał o niej świat” – to pasuje idealnie, czy raczej… „Perfekcyjnie”. Igrzyska Olimpijskie w Tokio w 1964 roku to była pierwsza impreza, którą dane mi śledzić świadomie, z łatwym już odróżnieniem tego, co to złoty medal, co to sprint, co to bieg rozstawny, co to konkurencje indywidualne. No więc świat – i większość ludzi w Polsce – usłyszał o Niej właśnie wtedy. Wcześniej zresztą nie mógł, skoro w wykazie Jej wcześniejszych osiągnięć widniały medale juniorskie, zdobyte raptem kilka tygodni wcześniej. A tu nagle złoty medal naszej sztafety 4×100 metrów… I to podczas igrzysk w Japonii trzeba było przejść szybki i jakże w sumie przyjemny kurs nauki wymowy tego nazwiska. Nie przypuszczałem wtedy, że w znaczący sposób wpłynie ono na ukształtowanie moich zainteresowań, na życiowe wybory, na przyszłość w ogóle… Sądzę zresztą, że to nie był wyłącznie mój przypadek, lecz bardzo wielu ludzi, dla których sport stał się sposobem na życie. Albo po prostu całym życiem.

Kolejne lata, już po igrzyskach w Tokio, pozycję pani Ireny – po zamążpójściu Szewińskiej – w sportowym świecie tylko wzmacniały, aż do roli pomnikowej. Nie czas i miejsce na to, by wracać do momentów, w których usiłowano ją z tego cokołu zrzucić, jak to było po igrzyskach w Meksyku w 1968 roku, czy po jej ostatnich, w Moskwie w 1980 roku. I broni jej nie tylko sportowy bilans, niedościgły dla innych sportowców w Polsce – ktoś jej status przyrównał do tego, którym cieszy się Usain Bolt – ale całe życie, wliczając w to stateczne, pełne ciepła życie rodzinne, z mężem, z którym nie sposób nie było się spotykać na imprezach, bo był fotografem i fotoreporterem; z synami, z których starszy – Andrzej – zrobił karierę jako siatkarz, a później wzięty polityk, a młodszy – Jarosław – „poszedł” w informatykę.

Kiedy stawiałem pierwsze kroki w zawodzie dziennikarza, Pani Irena była już właśnie pomnikiem, nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Ta jej pozycja, w miarę upływu lat, tylko zresztą się umacniała, m.in. poprzez członkostwo w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim. Sprawiało to, że na swój sposób onieśmielała, jak każda wielka postać. Ale onieśmielała tylko do pewnego momentu; w bliższym kontakcie okazywała się osobą bardzo ciepłą, przyjazną, chętną do rozmowy, acz jej opinie znaczone były na ogół ostrożnością i wstrzemięźliwością. Któż zresztą lepiej rozumiał sportowców, zarówno w chwilach ich triumfów, jak i porażek czy wręcz klęsk.

„Miałem 10 lat” i ani mi przez myśl wtedy nie przeszło, że będę się z taką osobą przy różnych okazjach spotykać, zasiadać przy jednym stole, coś omawiać. I wtedy, kiedy przyszło mi wręczać nagrody w rankingu „Sportu” – „Złote kolce”, i wtedy, kiedy przypadał mi w udziale zaszczyt obsługiwania kilku letnich igrzysk olimpijskich, i wtedy, kiedy z jej rąk przyjmowałem medal za zasługi dla Polskiego Komitetu Olimpijskiego, dumnie prezentujący się w jednej z domowych witrynek.

Tym bardziej smutno żegnać Panią Irenę. Była znaczącą postacią dla każdego z nas, była ważną postacią dla Polski, była też ważną postacią dla całego świata, nie tylko lekkoatletycznego. Była? Ba! Bez wątpienia taką pozostanie – już na zawsze.