Jan Banaś: Graliśmy za kilka dolarów

Rozmowa z Janem Banasiem, 31-krotnym reprezentantem Polski, 2-krotnym mistrzem kraju w barwach Górnika Zabrze.


Z Nowym Rokiem nowym krokiem!

Jan BANAŚ: – Z tym może być różnie, bo mam wstawione endoprotezy!

Cieszę się, że jest pan w dobrym nastroju.

Jan BANAŚ: – Nastrój nie jest najgorszy, gorzej z pamięcią. Mam nadzieję, że nie zawiedzie podczas rozmowy.

Jak minął okres świąteczno-noworoczny?

Jan BANAŚ: – W domowych zaciszu, bez szaleństwa. Muszę panu powiedzieć, że nie przepadam za hukiem petard i tymi wszystkimi fajerwerkami.

Fajerwerki odpalał pan na boisku!

Jan BANAŚ: – Ale to dawne dzieje…

Czy często zdarzały się sylwestrowe wypady z kolegami z Górnika?

Jan BANAŚ: – Owszem, bywało, że wspólnie spędzaliśmy wieczory, szczególnie w karnawale. Wypady na Sylwestra również się zdarzały.

A w sezonie?

Jan BANAŚ: – Na to nie można było sobie pozwolić, jedno z drugim nie szło za bardzo w parze. Poza tym, panowała odpowiednia dyscyplina, bo mieliśmy świadomość gry o wysoka stawkę. Relacje między piłkarzami także były inne, bo teraz dużo się pozmieniało.

Pewne rzeczy wynosimy z domu.

Jan BANAŚ: – Ale nie wszyscy o tym pamiętają.

Kilka miesięcy temu powiedział mi pan ciekawą rzecz: „Tego, co przeżyłem, nie da się opisać!”.

Jan BANAŚ: – Ale z tego, co słyszę, postanowił pan podjąć kolejną próbę?

To dlatego, że intrygują mnie pańskie losy. Poza tym nie jestem odosobniony, bo nad pańską biografią pochylił się chociażby reżyser Jan Kidawa-Błoński. Z jakim skutkiem?

Jan BANAŚ: – Przyzwoitym. Proszę nie zapominać, że jest to film fabularny, więc siłą rzeczy reżyser musiał dodać co nieco od siebie. Niektóre sceny pokrywały się z rzeczywistością, a inne zostały wymyślone. Prosty przykład – przez całe życie z reguły unikam alkoholu, choć w filmie przedstawiono to inaczej.

Alkoholu nie unikał George Best.

Jan BANAŚ: – Tylko do czego go to doprowadziło? Best był wielkim piłkarzem, ale nie skończył dobrze. A niedawno odszedł Pele, choć w diametralnie innych okolicznościach.


I zapewne kopie teraz piłkę z drugim z pańskich idoli.

Jan BANAŚ: – Wie pan, o Garrinchy mógłbym mówić bardzo długo. Nie wymyślę niczego nowego, bo był to świetny gracz. Kto wie, czy nawet nie lepszy od Pelego? Cieszę się, że dane mi było zagrać przeciw piłkarzom tej klasy, ostatnio nawet rozmyślałem o naszych meczach w Belo Horizonte i na Maracanie.

Chodzi o tournee reprezentacji po Ameryce Południowej w 1966.

Jan BANAŚ: – Zgadza się. Piękne wspomnienia.

Ale obaj wiemy, że pięknych wspomnień powinno być dużo więcej.

Jan BANAŚ: – Tylko co możemy zrobić po upływie lat? Czasu przecież nie cofniemy.

Dlatego nie ma przesady w określaniu pana najbardziej pokrzywdzonym piłkarzem w dziejach polskiej piłki?

Jan BANAŚ: – Jest to na moje nieszczęście trafne określenie, w końcu ominęły mnie dwie niezwykle ważne imprezy.

Olimpiada w Monachium i pamiętne Mistrzostwa Świata w Republice Federalnej Niemiec. Władze po pańskiej ucieczce uniemożliwiały panu wyjazdy do tego kraju.

Jan BANAŚ: – Każdy piłkarz marzy o występie w imprezach takiej rangi, a mistrzostwa świata to najlepsze okno wystawowe. Niestety, los chciał tak, a nie inaczej i niewiele mogłem poradzić. Nie pomogły nawet apele i prośby trenera Górskiego. Ośrodkiem decyzyjnym była Warszawa, a pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć.

Często pan do tego wraca?

Jan BANAŚ: – Czasami…

Przypomnę jeszcze, że zdobywcom złotego medalu w Monachium przysługuje renta olimpijska…

Jan BANAŚ: – I dla niektórych jest ważnym dodatkiem w planowaniu rodzinnego budżetu. Ale jak mówię – czasu nie cofniemy.

A dziś reprezentanci Polski wykłócają się o pieniądze.

Jan BANAŚ: – No właśnie. To dla mnie niezrozumiałe, że podczas turnieju takiej rangi działy się tak przykre rzeczy. Ciekaw jestem jak zachowaliby się dzisiejsi piłkarze, gdyby przyszło im grać za stawki podobne do naszych? Graliśmy za kilka dolarów, co w porównaniu z zarobkami na Zachodzie było kwotą śmieszną. Sam pan zresztą widzi, że pozmieniało się dosłownie wszystko – finanse, warunki do treningu i tak dalej.

Śledził pan występy biało-czerwonych w Katarze?

Jan BANAŚ: – Oczywiście.

I jakie wrażenia?

Jan BANAŚ: – Mieszane, choć trochę szkoda mi naszego trenera. Mimo wszystko zrealizował plan minimum, wyszedł z grupy, a i tak podziękowano mu za dalszą współpracę. Ale tak to już u nas bywa, że podejmuje się dziwne decyzje.

Umówmy się jednak, że styl był daleki od oczekiwanego. Podejrzewam, że miałby pan spory problem z odnalezieniem się w tak defensywnej taktyce.

Jan BANAŚ: – I tu muszę się z panem zgodzić, styl rzeczywiście nie porywał. Co do mnie, byłem napastnikiem, więc z automatu ciągnęło mnie do przodu. Miewałem dobre okresy i wydaje mi się, że mogłem z powodzeniem rywalizować o miejsce z Grzegorzem Latą. Ale los chciał inaczej.

I wywalczyłby pan miejsce w zespole FC Koeln?

Jan BANAŚ: – Oczywiście. Podczas tego feralnego pobytu w Niemczech byłem dobrze przygotowany. Cóż jednak z tego, skoro nie było najmniejszej szansy na ominięcie kary? Pozostawały mi tylko treningi, co nie było zbyt komfortowe. Żal było patrzeć, gdy zespół szykował się na sobotni mecz, a mnie pozostawała rola widza.

Ale w Górniku u trenera Kalocsaya nie brakowało chyba radości z gry?

Jan BANAŚ: – Naturalnie, bo był znakomitym fachowcem i chyba najlepszym trenerem jaki pojawił się w naszym Górniku. Umiał wszystko dokładnie wytłumaczyć, był dobrze przygotowany taktycznie. Porozumiewaliśmy się specyficznie, bo w języku… niemiecko-polskim, ale nie miało to większego znaczenia. To był naprawdę dobry trener.

I kochliwy!

Jan BANAŚ: – To inna rzecz. A tak w ogóle muszę panu powiedzieć, że słynna historia z dziewczyną na balkonie jest w stu procentach prawdziwa. Sytuacja była dość dwuznaczna, bo gdy dziewczyna usłyszała dzwonek do drzwi w mieszkaniu Kalocsaya, to w popłochu uciekła na balkon! A my obserwowaliśmy to z okien autobusu, daremnie czekając na pojawienie się trenera.

Historie pańskich podbojów miłosnych to temat na kolejną rozmowę, zatem skupmy się na tematach związanych z piłką. Chciałbym jeszcze powrócić do meczu z Manchesterem City na wiedeńskim Praterze.

Jan BANAŚ: – Tego dnia padał zimny, nieprzyjemny deszcz. Możemy nawet powiedzieć, że pogoda była typowo angielska.

Niemal wszyscy piłkarze wielkiego Górnika powtarzają, że z Kalocsayem u steru szanse na sukces byłyby większe.

Jan BANAŚ: – Jestem podobnego zdania. Trener Matyas miał swoją renomę, lecz preferował bardziej defensywny styl. Kto wie, być może przy odpowiednio dobranej taktyce potrafilibyśmy ten mecz wygrać? Dużo mówi się o właśnie pogodzie, która rzekomo faworyzowała Anglików, trzeba sobie jednak jasno powiedzieć, że warunki były równe dla obu drużyn. Nie możemy zwalać całej winy na aurę.

Zgoda, choć z drugiej strony proszę sobie przypomnieć pierwszą bramkę strzeloną przez Anglików. Po uderzeniu z dalszej odległości zaskoczony Kostka wypuścił piłkę, a Young tylko na to czekał.

Jan BANAŚ: – Po latach możemy gdybać. Być może wynik byłby inny gdyby w bramce stanął Gomola? Hubert był co prawda znakomitym bramkarzem, ale bazował głównie na technice. Oprócz tego był troszkę słabszy fizycznie, a sam pan wie, jak gra się z Anglikami. Być może w starciu z Anglikami należało wystawić silniejszego i lepszego na przedpolu Gomolę? Ale tego już się nie dowiemy. Inna rzecz, że byli równorzędni bramkarze, mistrzowie w swoim fachu.

A jak żyli na stopie prywatnej?

Jan BANAŚ: – Bez niepotrzebnych scysji. Walczyli o miejsce w bramce, ale na zdrowych zasadach.

Prosiłbym jeszcze wspomnienie debiutu w reprezentacji Polski.

Jan BANAŚ: – Był to mecz z Czechosłowacją, rozegrany w 1962 w Warszawie. Wygraliśmy 2:1.

Na dodatek z wicemistrzami świata! Ale mniejsza o szczegóły, bo bardziej interesuje mnie tak zwane „wkupne”, o które musiał postarać się świeżo powołany piłkarz.

Jan BANAŚ: – Tak od zawsze nakazuje tradycja i nikt nie musiał mi o tym przypominać.

Ale dla pewności zrobił to Ernest Pol.

Jan BANAŚ: – No tak. Do dziś pamiętam jego słowa: „Ile kupiłeś flaszek? Dwie? To kup jeszcze raz, dwie albo cztery żebyś nie musiał latać tam i z powrotem!”. Wie pan, od strony czysto sportowej było to bardzo utalentowane pokolenie. A starsi zawodnicy nie dość, że dobrze grali, to na dodatek nieźli radzili sobie w zmaganiach z alkoholem! A mnie wtedy nie było wolno choćby pomarzyć o kieliszku czegoś mocniejszego, poprzestałem na soku.

Ogólnie raczej stronił pan od alkoholu.

Jan BANAŚ: – To prawda, okazjonalnie piłem szampana, a czasem wytrawne wino.

To zrozumiałe, w końcu kto nie ryzykuje ten nie pije szampana!

Jan BANAŚ: – Tak rzeczywiście się mówi.

Ryzyko nie zawsze popłaca, o czym akurat pan wie doskonale…

Jan BANAŚ: – Była to niefortunna decyzja. Tylko skąd niby miałem wiedzieć, że zostanę oszukany przez własnego ojca? Obiecywał złote góry, kontrakt w Bundeslidze i inne profity, a potraktował mnie jak maszynkę do zarabiania pieniędzy! Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, a skutki były opłakane. Ucieczka do niemieckiego „lepszego życia” ze szwedzkiego Norrkoping to przykre wspomnienia. Nigdy więcej nie pojechałem do tego przeklętego miasta. Byłem tam tylko raz.

Pierwszy i ostatni. Lub jak kto woli – o jeden raz za dużo.

Jan BANAŚ: – Zgadza się.

I tak przeleciało to życie…

Jan BANAŚ: – Czas nieubłaganie pędzi do przodu. A świat się zmienia.

Tylko czy na lepsze?

Jan BANAŚ: – Czy ja wiem? Dla niektórych na pewno. Piłkarze nie mogą dzisiaj na nic narzekać, choć byłoby najlepiej, gdyby wzięli się do uczciwej roboty. Czasem przyglądam się ćwiczeniom, które wykonuje się na treningach i odnoszę wrażenie, że nie wszyscy chcą się przemęczać.

Za to medycyna sportowa poszła zdecydowanie do przodu.

Jan BANAŚ: – Nie da się ukryć. W naszych czasach bardzo nam jej brakowało. Nie mogliśmy liczyć na profesjonalną opiekę, czy rehabilitację na wyższym poziomie. A w stosunku do Niemców byliśmy spóźnieni przynajmniej o 10 lat.

Pamiętajmy, że czasy były takie, a nie inne. A przy wyższym poziomie medycyny być może nie musiałby pan dziś korzystać z endoprotez.

Jan BANAŚ: – Może i racja? Gdyby poziom ówczesnej służby zdrowia dorównywał standardom niemieckim to może wszystko potoczyłoby się inaczej? I być może inaczej wyglądałyby kwestie rehabilitacji po kolejnych kontuzjach? Grało się przecież w różnych warunkach – czasem było bardzo zimno, padał śnieg, a niekiedy boisko skute było lodem. A dziś wszystko wychodzi… Przeszedłem trzy operacje, lecz w dalszym ciągu nie czuję się komfortowo. Wciąż odczuwam ból, nie tylko przy standardowej zmianie pogody. To wręcz niesamowite, bo przecież człowiek przez lata grał, czuł się dobrze, a dziś odczuwa skutki wyczynowego uprawiania sportu.

Mimo wszystko wolałbym zakończyć rozmowę bardziej optymistycznym akcentem. I wierzę, że niebawem zobaczymy się na meczu Górnika.

Jan BANAŚ: – Jeśli zdrowie pozwoli to nie widzę przeciwwskazań. Jestem zresztą na bieżąco, pojawiam się na każdym meczu.

To jaką widzi pan przyszłość przed ukochanym klubem? Czy uda się uniknąć najgorszego?

Jan BANAŚ: – Miejmy nadzieję. Ostatnimi czasy chłopcy dość często walczą o utrzymanie, a bardziej ambitnym celem jest zajęcie ósmego miejsca w lidze. Za naszych czasów było to nie do pomyślenia, a przecież realia były inne, warunki do gry też znacznie gorsze.

Z nostalgią mówił pan o Pele, Garrinchy, czy Beście. Myśli pan czasem o tym, co nieuniknione?

Jan BANAŚ: – Nie ukrywam, że tak. Czeka to każdego z nas, nie ma rady.

Ale chyba jeszcze nie ten czas?

Jan BANAŚ: – Mam taką nadzieję.

W takim razie życzę przede wszystkim zdrowia!

Jan BANAŚ: – Bardzo dziękuję i również życzę wszystkiego dobrego w nowym roku.

I może jeszcze sukcesów Górnika, najlepiej na miarę tych z początku lat siedemdziesiątych!

Jan BANAŚ: – O to będzie zdecydowanie trudniej. Na podobne wyniki czekamy od ponad pięćdziesięciu lat i obawiam się, że jeszcze trochę poczekamy…

Rozmawiał Sebastian Piątkowski




Na zdjęciu: W 2017 roku powstał film „Gwiazdy” opowiadający o niezwykłym życiorysie Jana Banasia, który 29 marca obchodzić będzie 80. urodziny.
Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus