Jan Furtok: – Klemenz zerwał mi obrączkę

Byłemu reprezentantowi Polski oraz napastnikowi GKS-u Katowice, HSV oraz Eintrachtu Frankfurt, Janowi Furtokowi 1 maja 1986 roku bynajmniej nie kojarzy się z pochodem pierwszomajowym, lecz z finałem Pucharu Polski, w którym jego ukochana GieKSa Katowice mierzyła się z Górnikiem Zabrze.

To był rok mistrzostw świata w Meksyku, więc rozgrywki ligowe zostały zakończone już w kwietniu. GKS Katowice zakończył rywalizację w ekstraklasie na 5. miejscu, zabrzanie po raz dwunasty zostali mistrzami Polski. Faworyt tej potyczki był jeden – ekipa trenera Huberta Kostki. I nie miał żadnego znaczenia fakt, że Górnik musiał radzić sobie bez Andrzeja Iwana i Marka Kostrzewy. Obaj obserwowali mecz z ławki rezerwowych – „Ajwen” z nogą w gipsie, Kostrzewa z ręką na temblaku.

Zerwana obrączka

Na trybunach śląskiego giganta zasiadło wtedy 50 tysięcy kibiców. Mecz był świetnym, pełnym dramaturgii spektaklem i co najważniejsze – zakończonym sensacyjnym rozstrzygnięciem. Faworyzowany Górnik został rzucony na kolana, a głównym architektem klęski świeżo upieczonego mistrza Polski był Jan Furtok. Jedyny reprezentant Polski w składzie zespołu z Bukowej popisał się hat-trickiem, a jego drużyna zwyciężyła 4:1. Triumfalną rundę z Pucharem Przewodniczącego Rady Państwa wykonali więc „z góry skazani na porażkę” katowiczanie.

Nie jest tajemnicą, że napastnik GKS-u Katowice trzymał sztamę z Janem Urbanem. – Kumplujemy się do dzisiaj – zapewnia Furtok. Przed potyczkami swoich zespołów „Furgoł” dzwonił do piłkarza Górnika i składał mu propozycję nie do odrzucenia. – Jasiu, powiedz trenerowi, żeby krył mnie Achim Klemenz.

– To oczywiście był żart, chociaż nie do końca – śmieje się Jan Furtok. – Silnym punktem Górnika był Józek Dankowski, grający na środku obrony. Klemenz był znacznie słabszy, zwłaszcza w grze obronnej, bo w akcjach ofensywnych radził sobie dobrze. I on rozpoczął meczu pucharowy z nami na Śląskim. Miałem z nim mnóstwo starć, a obrońca Górnika nie przebierał w środkach. Często padałem na murawę, a trener Kostka wrzeszczał wściekły na mnie, że udaję. A ja nigdy nie symulowałem. W jednym z takich pojedynków Klemenz zerwał mi obrączkę z palca. I co ja na to? Znalazłem ją w trawie, do dzisiaj noszę – śmieje się były napastnik GKS-u.

Pożyczony szampan

Mecz od początku nie układał się po myśli faworyta. Już w 20 minucie z powodu kontuzji musiał zejść z boiska grający na lewej obronie Adam Ossowski. Jego miejsce zajął Marek Piotrowicz i zanim rozgrzał się na dobre, rywale dwukrotnie pokazali mu plecy. Akcje prawą flanką przeprowadzili Marek Koniarek i Piotr Nazimek, a wykończył je popisowo Furtok.

W pierwszym wypadku przy strzale z 10 metrów bramkarz Górnika Józef Wandzik nawet nie drgnął, za drugim razem napastnik GKS-u popisał się kapitalnym wolejem, po którym futbolówka wylądowała pod poprzeczką. Joachim Klemenz zszedł z boiska w 37 minucie, ustępując miejsca Ryszardowi Cyroniowi.
Kontaktowy gol Ryszarda Komornickiego na początku drugiej połowy niewiele zmienił, bo w końcówce spotkania „egzekucję” mistrza zakończyli Koniarek (strzał do pustej bramki z 35 metrów) i bohater dnia, Furtok.

– W naszej szatni lodówka była pusta, bo nasi działacze chyba nie przypuszczali, że zdobędziemy Puchar – kontynuuje Jan Furtok. – A „żabki” wtedy nie było. Pobiegłem więc pod szatnię Górnika i poprosiłem Janka Urbana, by mi jednego odstąpił. Oni mieli całą lodówkę wypełnioną butelkami „z bąbelkami”. Potem okazało się, że nasi działacze coś ukryli w bagażnikach swoich samochodów. Koledzy z drużyny pojechali świętować do hotelu do Tarnowskich Gór, a ja z sześcioma kolegami z Górnika pojechałem na zgrupowanie kadry do Wisły.

Marsz zamiast „100 lat”

Kolejny mecz na Stadionie Śląskim, który wywołuje u Jana Furtoka emocje, odbył się dwa lata później po pamiętnym finale Pucharu Polski z Górnikiem Zabrze. 27 kwietnia 1988 roku olimpijska reprezentacji Polski, którą prowadził Zdzisław Podedworny, walczyła o awans do turnieju Igrzysk Olimpijskich w Seulu z drużyną RFN.

Biało-czerwoni objęli prowadzenie w 76 minucie meczu. Po faulu Gunnara Sauera na Marku Leśniaku sędzia podyktował rzut karny, którego Jan Furtok zamienił na gola. Przy silnym strzale napastnika GKS-u w środek bramki znakomity bramkarz Andreas Koepke nie miał żadnych szans. A potem doszło do dramatu…

Gdy przygrywająca przed i w czasie meczu orkiestra KWK Zabrze-Bielszowice szykowała się już do popisowego wykonania „100 lat”, pomocnik 1. FC Koeln Thomas Haessler ustawił piłkę w narożniku boiska. Dośrodkował, Wandzik i obrońcy zaspali, Dieter Eckstein zgrał piłkę głową na 5 metr, a tam Frank Mill z Borussii Dortmund w potwornym zamieszaniu wepchnął piłkę do siatki. Zamiast „100 lat” schodzących do szatni polskich piłkarzy pożegnał marsz znany z uhonorowanego siedmioma Oscarami filmu „Most na rzece Kwai” w reżyserii Davida Leana.

Po meczu długo trwały jeszcze dyskusje, kto właściwie ponosi winę za tak głupio straconą bramkę. Józef Wandzik? Piotr Piekarczyk? Marek Piotrowicz? – My nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że winien jest Andrzej Rudy – rozwiewa wątpliwości Jan Furtok. – Stracił piłkę na środku boiska, a wystarczyło, by wybił ją na aut. Po końcowym gwizdku sędziego łzy nie cisnęły nam się do oczu, wszyscy byliśmy wściekli nie na bramkarza i obrońców, tylko na Andrzeja. W szatni nie powiedział nawet słowa usprawiedliwienia. Może to i dobrze…