Jan Woś od początku skazany był na „fuchę” trenera

Jan Woś przeszedł do legendy Odry Wodzisław Śląski, bo jako jedyny zagrał w jej pierwszym i ostatnim meczu w ekstraklasie.


Piłkarzem, który w barwach wodzisławskiej Odry rozegrał najwięcej meczów w ekstraklasie jest Marcin Malinowski – koszulkę klubu z Bogumińskiej zakładał 303 razy, a w ekstraklasie rozegrał łącznie 458 meczów. Jednak wyjątkowym piłkarzem w historii Odry nie jest popularny „Malina”, lecz Jan Woś, który jako jedyny zagrał w pierwszym meczu w elicie (27 lipca 1996 roku z Polonią Warszawa, wynik 3:1) i w ostatnim przeciwko Wiśle Kraków (15 maja 2010 roku, wynik 1:1). Pracujący obecnie jako drugi trener w Ruchu Chorzów Woś w ekstraklasie wystąpił 324 razy, z czego 264 jako zawodnik Odry.

Debiut na „pompie”

Czternaście lat to szmat czasu, ale postanowiłem dowiedzieć się, jakie mecze zapadły Janowi Wosiowi najbardziej w pamięć. Nie miał prawa „wyparować” mu z niej pierwszy mecz w zespole seniorów. – Miałem wtedy 17 lat, graliśmy na wyjeździe ze Ślęzą Wrocław (mecz odbył się 27 lipca 1991 roku w ramach rozgrywek II ligi grupy zachodniej – przyp. BN) i przegraliśmy 0:1 – wspomina Jan Woś.

– Trenerem Odry był wtedy Marian Piechaczek, który wystawił mnie na prawej „pompie”, czyli na prawym skrzydle. Grałem wtedy między innymi z Ryszardem Wieczorkiem, Tomkiem Sosną, Jarkiem Wolnym, Mirkiem Karwotem, Damianem Cicheckim i Zbyszkiem Sawczukiem. Pamiętam, że zjadła mnie trema i cierpliwy zazwyczaj trener Piechaczek zdjął mnie już w trakcie I połowy.

Drugi z prawej w dolnym rzędzie to nie gitarzysta legendarnego zespołu Led Zeppelin, Jimmy Page, lecz nastoletni Jan Woś. Fot. archiwum Jana Wosia

Moje miejsce zajął „Cichy” (Cichecki). Nie miałem wtedy o to pretensji do trenera, bo sam czułem, że nie daję rady. W okresie przygotowawczym wszystko wyglądało bardzo dobrze i wydawało mi się, że jestem gotowy do gry w II lidze, ale zderzenie z rzeczywistością było bardzo brutalne.

W ramach ciekawostki podajemy skład Odry w tym spotkaniu: Jarkiewicz – Pawłowski, Cudnowski, Lasota, Karwot – Woś (31. Cichecki), Sosna, Wieczorek, Kołaczyk – Wolny, Sawczuk. I fragment sprawozdania ze „Sportu”: „Gospodarze mieli ogromną tremę, przystępując do tego meczu z rutynowanym, bądź co bądź, przeciwnikiem. Ta trema trwała jednak tylko 2 minuty, a zadecydowało o tym dośrodkowanie Lizaka i piękny strzał głową Michaliszyna.

Odra uzyskała lekką przewagę, ale grała schematycznie, więc wrocławianie bez trudu powstrzymywali wszystkie ataki gości. W 30 minucie mogło być 2:0, kiedy Michaliszyn wymanewrował obrońców z Wodzisławia i strzelił z 20 metrów. Piłka odbiła się od jednego słupka, następnie od drugiego i wyszła w pole. W drugiej części Odra przede wszystkim dzięki kontratakom w wykonaniu Pawłowskiego i Sawczuka mogła wyrównać”.

Hat-trick na Cichej

Latem 2000 roku Jan Woś przeniósł się z Odry do chorzowskiego Ruchu. Początek „znajomości” z nowym klubem był dla niego koszmarny, bo podczas tournee w Stanach Zjednoczonych zerwał więzadła krzyżowe. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że stało się to w Chicago i tam miał operację oraz początki rehabilitacji.

Na boisko wrócił dopiero wiosną 2001 roku, wystąpił w 15. spotkaniach „Niebieskich”, w których strzelił 7 bramek. Trzy poszły na jego konto w dramatycznym pojedynku z Groclinem/Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski (13 czerwca 2001 roku w Chorzowie), który zakończył się zwycięstwem chorzowian 4:3, mimo że ci dwukrotnie przegrywali 0:2 i 2:3. Szalę zwycięstwa na stronę gospodarzy przechylił właśnie Woś, zdobywając gole w 87 i 90 minucie. Tego drugiego z rzutu karnego.

– Mecz z Groclinem w Chorzowie był dla mnie szczególny z kilku powodów – przypomina Jan Woś. – Po pierwsze strzeliłem swój pierwszy hat trick w karierze i to nie byle komu, bo Wojciechowi Kowalewskiemu, który później był reprezentantem Polski.

Po drugie – to zwycięstwo sprawiło, że Ruch był najlepszą drużyną w rundzie wiosennej. Zdobyliśmy wtedy, o ile mnie pamięć nie myli, 29 punktów.

Po trzecie – wcześniej miałem pół roku przerwy z powodu kontuzji, której nabawiłem się w USA i wiosną czułem autentyczny głód piłki. Dla mnie tamten sezon mógłby się nie kończyć w tym momencie. Może ten mecz nie był najlepszym występem w sezonie, ale dzięki dramatycznej końcówce spotkanie było emocjonujące. Po czwarte – był to pożegnalny występ naszego bramkarza Jakuba Wierzchowskiego, który odchodził do Werderu Brema. W tym meczu między słupkami nie stał jednak on, lecz „Grzana”, czyli Waldemar Grzanka.

Pierwszego karnego, po faulu Piotrka Piechniaka na Rafale Kwiecińskim, strzeliłem w prawy górny róg bramkarza, przy drugim „wapnie” za zagranie ręką któregoś z piłkarzy Groclinu. Kowalewski mnie wyczuł, ale piłka szczęśliwie wpadła do siatki. W tym strzale było mniej precyzji, a więcej siły. Gol z akcji padł po znakomitym podaniu Roberta Górskiego, wyszedłem sam na sam z „Kowalem” i przelobowałem go z 16 metrów.

Warto dodać, że po końcowym gwizdku naszego „eksportowego” wówczas arbitra Ryszarda Wójcika z Opola rozpętała się prawdziwa burza, w której prym wiódł Wojciech Kowalewski. – Kto dotknął ręką tę piłkę? – zapytał w drodze do szatni sędziego. – Chyba Kozioł – usłyszał w odpowiedzi. – Chyba to jest taka ryba – grzmiał dalej bramkarz Groclinu. – Najpierw pan mówił, że Araszkiewicz, teraz, że Kozioł. A prawda jest taka, że to byłem ja.

Gość na Bogumińskiej

Bardzo ważna w karierze piłkarskiej Jana Wosia była jego pierwsza wizyta na stadionie w Wodzisławiu Śląskim w charakterze gościa. Przyjechał na stadion przy ulicy Bogumińskiej z Ruchem Chorzów 20 kwietnia 2002 roku. Nie manifestował przesadnie swojej radości po zdobyciu gola w 5 minucie, bo na jego trafienie odpowiedzieli bramkami Marcin Nowacki (28 min), Marek Saganowski (47 min) i Jacek Matyja (87 min).

– To był mój pierwszy mecz w Wodzisławiu w koszulce Ruchu – przypomina Jan Woś. – Wcześniej zagrałem dwa mecze przeciwko Odrze, ale oba odbyły się w Chorzowie. Bardzo szybko zdobyłem bramkę dla „Niebieskich”. Po rzucie rożnym dla nas, piłka została wycofana przed pole karne, po strzale jednego z moich kolegów Marcin Bęben „wypluł” piłkę, a ja z kilku metrów tylko dopełniłem formalności.

Nie fetowałem zdobycia tego gola, co inni piłkarze Ruchu przyjęli ze zrozumieniem. Jeszcze przed przerwą wyrównał „Mały”, czyli Marcin Nowacki, a od 44 minuty graliśmy w dziesiątkę, bo Mariusz Śrutwa został ukarany czerwoną kartką. Zaraz po przerwie drugiego gola dla Odry strzelił z rzutu wolnego Marek Saganowski, a wynik ustalił Jacek Matyja, który po raz trzeci zmusił tego dnia do kapitulacji Marka Matuszka.

Kopniak dla Manchesteru City

Zimą 2003 roku chorzowianie sprzedali wychowanka Czantorii Nierodzim do Groclinu. W drużynie z Grodziska Wielkopolskiego grał tylko rok i rozegrał w tym czasie zaledwie 12 meczów w ekstraklasie. Wiosną 2004 roku znowu zakładał koszulkę Odry, ale czasu spędzonego w Groclinie nie uważa za stracony.

Chętnie wraca do potyczek z Manchesterem City w Pucharze UEFA, zwłaszcza pierwszej rozegranej w Anglii 6 listopada 2003 roku.

– W meczu Pucharu UEFA z Anglikami nie zmieściłem się nawet do „18” i zająłem miejsce na trybunach – mówi Jan Woś. – Olbrzymi i nowoczesny City Stadium of Manchester naprawdę robił wrażenie. Pamiętam długą kolejkę do sklepu z pamiątkami, ale w niej nie stałem, bo nie jestem kolekcjonerem gadżetów.

Siedzieliśmy bardzo blisko ławki rezerwowych, kibice byli 5-6 metrów od linii bocznej boiska. Do Anglii pojechała cała 25-osobowa kadra, wszyscy byliśmy ubrani w eleganckie garnitury. Mieszkaliśmy w hotelu „Hilton”, ale takim oryginalnym. Każdy z nas czuł się potrzebny tej drużynie, więc nikt się nie obraził, że zajął miejsce na trybunach.

Mecz rozpoczął się dla nas bardzo źle, bo już na początku, konkretnie w 5 minucie, Nicolas Anelka pokonał Mariusza Liberdę. Francuz został obsłużony prostopadłym podaniem przez legendarnego napastnika Liverpoolu, Robbiego Fowlera. Po przerwie Sebastian Mila wyrównał kapitalnym strzałem z rzutu wolnego, a w Grodzisku padł bezbramkowy remis i wyrzuciliśmy wielki Manchester City za burtę europejskich pucharów.

Gole rzadkiej urody

Jan Woś na każdym kroku podkreśla, że choć strzelił w ekstraklasie trochę bramek, nigdy nie czuł się snajperem. – Moją specjalnością były asysty – zapewnia. Niemniej jednak na jego konto poszło 31 goli, z których chętnie wspomina trafienia z meczu wyjazdowego Odry z Jagiellonią Białystok. Wodzisławianie pokonali gospodarzy 3:2, a Woś w ciągu pięciu minut (54 i 58 min) strzelił dwa gole.

– Mecz w Białymstoku był dla mnie pamiętny nie tylko z powodu dwóch strzelonych goli, ale również dlatego, że były one rzadkiej urody – uśmiecha się szeroko Woś. – Bramki przeciwnika strzegł wtedy Grzegorz Sandomierski. Nim jednak zaczęliśmy go „dziurawić”, zaskoczył nas Vuk Sotirović, który miał patent na strzelanie goli Odrze. Do przerwy przegrywaliśmy 0:1, ale po zmianie stron boiska w krótkim odstępie czasu dwukrotnie zaskoczyłem Sandomierskiego.

Jan Woś podczas uhonorowania jego występu w ekstraklasie nr 300. Fot. Norbert Barczyk

Najpierw po dośrodkowaniu z lewej flanki Kuby Biskupa uderzyłem z woleja, chwilę później doznałem drobnej kontuzji i znalazłem się poza linią boczną boiska. Gdy na nie wróciłem, mieliśmy rzut wolny z 20 metrów. Uderzyłem nad murem, piłka odbiła się od poprzeczki i wpadła do siatki. Potem miałem jeszcze asystę przy bramce Bartka Sochy. Przyznaję uczciwie, strzelałem na bramkę, lecz futbolówka zeszła mi na zewnętrzną część stopy, a Bartek tylko przeciął jej lot głową i załatwił sprawę.

Podobny do Quasimodo

Nasz bohater niechętnie wraca do zdarzenia z meczu z Górnikiem Zabrze, który odbył się 9 listopada 2009 roku.- Mecz rozegrany w Wodzisławiu z Górnikiem Zabrze zapamiętam do końca życia, podobnie jak ówczesnego piłkarza tego klubu, Michała Pazdana – stwierdził Jan Woś.

– Minęła godzina, gdy skoczyłem do górnej piłki z obrońcą Górnika. Poczułem okrutny ból, lecz myślałem, że kontuzja nie jest groźna, chociaż krew z nosa lała mi się obficie. Nie byłem w stanie kontynuować gry, w moje miejsce wszedł czeski pomocnik Daniel Rygel. Wsiadłem do karetki pogotowia i pojechałem do szpitala w Wodzisławiu, a stamtąd zostałem przewieziony do specjalistycznego szpitala w Sosnowcu.

Tamtejszy lekarz nie zauważył złamania kości jarzmowej, stwierdzając, że to silne stłuczenie i obrzęk. Skoro tak, to wyszedłem normalnie na trening, ale krew dalej mi leciała z nosa. Czułem, że kość jest złamana, bo miałem wklęsły policzek. Nasz klubowy lekarz, Ryszard Zakrzewski, wypisał mi skierowanie do dentysty, który bardzo szybko postawił właściwą diagnozę. Obok prawego oka miałem dużego krwiaka oraz złamaną kość jarzmową.

Wylądowałem w Katowicach w klinice chirurgii szczękowo-twarzowej przy ulicy Francuskiej, dokąd przyjechałem razem z żoną Eweliną. Przeszedłem konsultację w poradni czaszkowo-twarzowej, a zaraz potem zostałem umieszczony na szpitalnym oddziele. Mój widok w lustrze mógł przerazić każdego, bo wyglądałem jak Quasimodo.

Gorycz degradacji

W sezonie 2009/2010 Odra Wodzisław pożegnała się z ekstraklasą i do tej pory tam nie wróciła. Ba, w najbliższych latach jej to nie grozi, bo dopiero w tym sezonie zameldowała się w 3. lidze. Gwoździem do trumny okazał się w feralnym sezonie mecz w Wodzisławiu ze Śląskiem Wrocław (11 maja 2010 roku). Odra prowadziła 2:1 po trafieniach Marcina Dymkowskiego i Brazylijczyka Daniela Bueno, ale gole Vuka Sotirovicia i Sebastiana Mili (po dwa „na twarz”) zepchnęły Odrę w otchłań 1. ligi.

Los Odry został przypieczętowany w przedostatniej kolejce sezonu 2009/2010 – przypomina Jan Woś. – Gdybyśmy wygrali ze Śląskiem, najprawdopodobniej utrzymalibyśmy się w ekstraklasie. W tym pojedynku nie wyszedłem na boisko, byłem „przyspawany” do ławki rezerwowych. Nie miałem wtedy najwyższych notowań u trenera Marcina Brosza, wyżej stały akcje Piotrka Piechniaka, który grał na prawej pomocy.

Zagrałem za to 18 minut w ostatniej kolejce z Wisłą Kraków i dzięki temu w pewnym sensie przeszedłem do historii Odry. Ale marna to dla mnie pociecha, bo liczyłem, że się utrzymamy. Nie musiałem być tym zawodnikiem, który w ekstraklasie zapali światło, a potem je zgasi.

Majowa porażka ze Śląskiem zdruzgotała piłkarzy Odry, bo ich przeciwnik wygrał wtedy pierwszy mecz od… 12 grudnia poprzedniego roku, gdy na własnym boisku pokonał 1:0 Polonię Warszawa! Antoni Łukasiewicz strzelił wtedy gola w 90 minucie spotkania. Po meczu szczęśliwi kibice gości zdarli strój z Sebastiana Mili, który udzielał dziennikarzom wywiadów w samych majtkach!

Zabrakło doświadczenia

Jan Woś piłkarskie buty zawiesił na kołku w 2011 roku, ale nie w Odrze, lecz w Skrze Częstochowa. Potem siłą rozpędu został trenerem tej drużyny. – Skończyłem karierę mając 37 lat, na ostatniej prostej byłem zawodnikiem Skry Częstochowa, którą prowadził Daniel Wojtasz – przypomina Jan Woś. – Dlaczego zdecydowałem się na pracę trenera?

Swoją przyszłość z tym zawodem wiązałem niemal od samego początku, już w 1998 roku zrobiłem kurs instruktora, który prowadził pan Władysław Szyngiera. Uczestniczyło w nim kilku piłkarzy Odry, w tej grupie był min. Andrzej Sala. Potem skończyłem w Katowicach kurs UEFA B, dyplom trenera II klasy i licencję UEFA A zdobyłem na AWF-ie Warszawa, a od dwóch lat dysponuję licencją trenerską UEFA Pro.

Czy nigdy nie żałowałem dokonanego wyboru drogi życiowej po zakończeniu kariery? Nie, fach trenera zawsze mnie interesował. Miałem szersze spojrzenie na piłkę nożną, „kręciło mnie” zarządzanie zespołem. Poza tym czego miałem żałować, skoro od 12. roku życia „siedziałem” w piłce, wszystko tej dyscyplinie sportu podporządkowałem, to po prostu było, jest i będzie moje środowisko.

W Skrze Częstochowa występującej w 3. lidze pracowałem trzy lata, prezes Artur Szymczyk dał mi czas na zbudowanie zespołu, ale miał ambitny plan awansu do 2. ligi. W ostatnim roku mojej pracy pod Jasną Górą wygraliśmy śląską grupę północną i trafiliśmy do tzw. grupy mistrzowskiej. W niej wszystko szło po naszej myśli aż do ostatniej kolejki. Wprawdzie w przedostatniej zremisowaliśmy 1:1 z Rekordem Bielsko-Biała, ale wszystko było w naszych rękach, a raczej nogach, bo traciliśmy do Nadwiślana Góra tylko jeden punkt i podejmowaliśmy go na własnym boisku.

Niestety, zespół Adama Noconia wygrał u nas 2:0 i to on awansował. Dlaczego Skra przegrała ten wyścig? Dzisiaj wiem, że byłem żółtodziobem w tym zawodzie. Zabrakło mi umiejętności, wiedzy i doświadczenia.

Powyżej średniej krajowej

Po zakończeniu romansu ze Skrą Jan Woś przez rok był pierwszym trenerem Unii Racibórz, a potem przez prawie trzy lata (bez dwóch meczów) w III-ligowym Pniówku 74 Pawłowice. Od lipca 2018 roku tworzy duet trenerski z Jarosławem Skrobaczem, w randze asystenta, czy drugiego trenera. Przez dwa lata pracowali w GKS-ie Jastrzębie, rok w Miedzi Legnica, a od 1 lipca ubiegłego roku odpowiadają za wyniki Ruchu Chorzów.

Czy w tym okresie chociaż raz dopadło go zniechęcenie, bo zawiódł się na współpracownikach. – W każdym klubie pracują ludzie, którym na sercu leży dobro tego klubu – przekonuje Jan Woś.

Jan Woś (z prawej) nie zawsze potrafi zachować olimpijski spokój na ławce. Czasami bywa „elektryczny”. Fot. Rafał Rusek/PressFocus

– Częstokroć to fanatycy, którzy wykonują tytaniczną pracę. Spotkałem w klubach, w których do tej pory pracowałem, wielu takich ludzi, którzy są z nim na dobre i na złe. Wszystko idzie gładko, gdy drużyna osiąga dobre wyniki, gorzej, gdy jej nie idzie. Nie czuję dyskomfortu z tego powodu, że praca trenera jest niepewna. Średnia długość pracy szkoleniowca w Polsce wynosi 10 miesięcy, a ja w Skrze i Pniówku pracowałem trzy lata, zaś w Jastrzębiu dwa.

Moja współpraca z Jarkiem Skrobaczem jako drugiego trenera? Nie zawsze się we wszystkim zgadzamy, ale jeżeli mam inne zdanie niż pierwszy trener, to nie dochodzi między nami na tym tle do konfliktów. Wyrażam swoje zdanie, ale to on podejmuje decyzję, bo na nim ciąży większa odpowiedzialność. Cieszę się, że ma do mnie zaufanie. Jestem wobec niego lojalny i jeżeli on kończy pracę w jakimś klubie, robię to samo. Tak nakazuje zwykła przyzwoitość i uczciwość.


Na zdjęciu: Jan Woś (z lewej), podobnie jak jego koledzy z Odry Wodzisław, pożegnał się z ekstraklasą meczem z krakowską Wisłą.

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus