Jarosław Kaszowski: Być w Piaście do końca życia

Następny1 z 2
Użyj strzałek ← → do nawigacji

Wszyscy znają go z gry w Piaście. Rozegrał w nim ponad trzysta spotkań, przebył drogę od B-klasy do Ekstraklasy. Zmieniały się ligi, w szatni w miejsce jednych przychodzili inni. Większość trenerów widziała w nim lidera drużyny, ale zdarzył się i taki, który odebrał mu opaskę kapitana. Jarosław Kaszowski – symbol przywiązania do barw klubowych i miejsca, w którym się urodził.

Zaczęło się od futsalu

Na hali szło mi całkiem nieźle, bo grałem w Ekstraklasie, z reprezentacją Polski awansowaliśmy na mistrzostwa Europy w Moskwie. Zwiedziłem kawał świata, miałem dobry kontrakt w Clearexie Chorzów. Dobry, patrząc przez pryzmat nie tylko futsalu.

Na początku Piast był trochę przy okazji. Dopóki błąkał się po niższych ligach, bez problemu łączyłem grę na trawie i hali. Ale miałem nadzieję, że klub po restarcie szybko pójdzie do góry. Pierwszy mecz w B klasie? Znicz Poniszowice. Boisko przez które prowadziła ścieżka wydeptana przez mieszkańców. Dookoła powkopywane opony. Wygraliśmy 4:0. Strzeliłem drugą bramkę. Z perspektywy lat, to do tej historii pewnie bardziej pasowałoby gdybym strzelił pierwszą, nieprawdaż?
Znajomi mówili: „Chodź gdzieś wyżej! Co się będziesz marnował w B klasie!” Ale odpowiadałem, że poczekam. Czułem, że wszystko się tu rozwinie, choć prawdę mówiąc w pierwszych sezonach musieliśmy dokładać do interesu. Robić składki na stroje, samemu kupować sobie buty. Ale dla mnie, dzięki futsalowi, było to do zaakceptowania. A premie za zwycięstwo w wysokości 10 złotych z sentymentem wspominam do teraz.

Mecz o awans w sezonie 97/98 graliśmy z STS-em Łabędy. Na jesieni dostaliśmy od nich lanie. Wiosną musieliśmy wygrać. Stary stadion nie mógł pomieścić wszystkich widzów. Było ich grubo ponad cztery tysiące. Wygraliśmy pewnie 3:0. Zrobiliśmy pierwszy, bardzo ważny krok.

Iwanicki tylko w soboty

Ludzie przychodzili i odchodzili, jak w każdej drużynie. Wielu piłkarzy z początków drugiego życia Piasta pozostało w klubie, tylko zamienili boisko na trybuny. Tomasz Stępień został kierowcą naszego autobusu. Kiedy stawaliśmy na rozruch gdzieś w trasie, często zakładał korki i szedł z nami trenować. Wojtek Gontarewicz, syn naszego pierwszego trenera, sam poszedł do szkoły trenerskiej. Pomagał mi stawiać na nogi moją akademię dla dzieci. Cały czas mamy ze sobą świetny kontakt.
Z kolei Leszka Iwanickiego (były reprezentant Polski, zawodnik m.in. Legii Warszawa, Widzewa Łódź, Motoru Lublin – przyp. red.) który był z nami przez moment, na wiosnę sezonu 2000/01 zapamiętałem z tego, że przejeżdżał do nas w czwartki, grał w sobotę i wracał do domu.
Ale najlepiej wspominam „padolina” Roberta Walkowiaka. To był taki człowiek, że jak go ktoś dotknął, to dostawał konwulsji. Zwijał się z bólu, darł się w niebogłosy. Sędziowie nabierali się bardzo często na te jego teatralne zagrania, a ja łapałem się czasami za głowę i mówiłem do siebie w myślach: „Waluś, chłopie! Jak ty to robisz?” Bywało że w przerwie cała drużyna turlała się ze śmiechu.

Jarosław Kaszowski
12 października 2014: ostatni mecz Jarosława Kaszowskiego w Piaście Gliwice .
FOT. NORBERT BARCZYK / PRESSFOCUS

To że przeszedłem wszystkie szczeble z Piastem było dla mnie zaskoczeniem, ale znalazło się na to racjonalne wytłumaczenie. Byłem szybki i wydolny, tak że Dariusz Fornalak, jak spojrzał na wyniki naszych testów powiedział: „Kasza, masz już 30 lat a parametry, jak na Bundesligę.” Trener ustawiał mnie wtedy na prawej obronie. Zapieprzałem z jednego pola karnego pod drugie, ale lubiłem to. Żałuję tylko, że w tamtych czasach nie było tych wszystko wiedzących systemów, które mówią, ile przebiegłeś kilometrów na boisku i z jaką prędkością.

Wychowanek nie ma lekko

To taka dziwna prawidłowość, że wychowanek nie ma dobrze w swoim klubie. Lepiej odejść, nawet na moment a potem wrócić. „Będziesz całe życie u nas!” – słyszysz, kiedy chcesz więcej zarabiać. Ale gdy widzisz kogoś z zewnątrz, który nic nie daje drużynie, ale zarabia ze dwa, trzy razy tyle, to krew się w tobie gotuje. Gdy szedłeś poprosić o podwyżkę, to kłócono się z tobą o każde 100 złotych.
Odejść mogłem dwa razy. Pierwszy – do Zagłębia Lubin, gdy graliśmy w czwartej lidze. Dowiedziałem się o tym po fakcie. Mało tego, nie miałem już wtedy żadnego kontraktu. Nie współpracowałem z żadnym managerem. Trafiałem na mało konkretnych ludzi i doszedłem do wniosku, że się bez nich obejdę. Każdy medal ma dwie strony.
Dyrektor Andrzej Tarachulski zawsze powtarzał, że gram za frytki, a zasługuję na schabowego. I wtedy pojawiła się Polonia Warszawa, która za Romanowskiego zdobywała mistrzostwo Polski. Miałem jechać na Cypr, wszystko było w zasadzie klepnięte. Pech chciał, że grając w jednym z ostatnich meczów ligowych na hali źle upadłem i złamałem obojczyk. Tarachulski złapał się za głowę. Pękła kość, pękł też temat przenosin do stolicy.
Ostatni kontrakt, który mi zaproponowano opiewał na całe 1500 złotych miesięcznie.

Historia z opaską

Na obozie w Chorwacji za kadencji Józefa Dankowskiego wstał Jacek Gorczyca i powiedział przy wszystkich: „Słuchajcie, kapitanem będzie Kasza, a zastępcą bede jo!” Ale to nie był jeszcze ten moment, kiedy zostałem nim na lata.
Historia z opaską wcale nie jest łatwa. Ta opaska przyszła do mnie w bardzo trudnym momencie. W styczniu 2004 roku, dwa dni po rozpoczęciu przygotowań dostaliśmy informację, że Tomek Szeja nie przyjedzie. Że gorzej się poczuł i został w domu. Szejka był wtedy naszym kapitanem (zmarł 5 lutego wskutek niewyjaśnionej choroby po kilkunastodniowej śpiączce – przyp. red.). Byliśmy zszokowani, że już więcej nie stanie w progu szatni. Przejąłem po nim obowiązki kapitana, ale na krótko. W kwietniu mój cały świat runął. Wszyscy starali się mnie wspierać, jak mogli i jak umieli. Ale nie mogli wiedzieć, jak czuje się ktoś, kto traci małe dziecko. Powiedziałem: „Weźcie ode mnie tę opaskę. Nie chcę jej widzieć”.
Po jakimś czasie pojechaliśmy żoną na mecz Piasta. Graliśmy z Cracovią a kapitanem był oczywiście Gorczyca. Długo się nie nagrał, bo wyleciał z czerwoną kartką. Pomyślałem, że muszę wracać do klubu. Ktoś tam na górze mówił do mnie: „Tata, weź tę opaskę.”
Przez siedem lat nosiłem ją na ramieniu. Potem Marcin Brosz zdecydował, że powinien założyć ją ktoś inny. Szczerze, do tej pory nie wiem, dlaczego tak się stało, mimo że kilka miesięcy później mieliśmy okazję spokojnie porozmawiać.

Następny1 z 2
Użyj strzałek ← → do nawigacji