Jarosław Skrobacz: Najtrudniejszy pierwszy krok

Rozmowa z Jarosławem Skrobaczem, trenerem GKS-u 1962 Jastrzębie.

Czwartego maja 2016 roku przejął pan występującą wtedy w III lidze drużynę GKS-u 1962 Jastrzębie. Cztery lata to szmat czasu, a panu minęło to jak z bicza strzelił?

Jarosław SKROBACZ: – Rzeczywiście, czas zleciał bardzo szybko, dopiero pan mi przypomniał, że to już cztery lata. Czas szybko ucieka, jak wspominam swoje pierwsze dni w klubie, to wydaje mi się, że to było bardzo dawno temu, odległe czasy. Cieszę się, że w tym okresie w GKS-ie Jastrzębie zmiany jakie się dokonały są ogromne.

Kiedy decydował się pan na przyjęcie tej posady, zespół GKS-u 1962 był na granicy degradacji do IV ligi. Nie miał pan żadnych wątpliwości przy podejmowaniu tej decyzji? Postawił pan jakieś warunki prezesowi Dariuszowi Stanaszkowi?

Jarosław SKROBACZ: – To było ogromne ryzyko, lecz swoich obaw nikomu nie okazywałem, zwłaszcza piłkarzom. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że zadanie jest niewykonalne. Rozmowa z prezesem Stanaszkiem, pierwsza wizyta w szatni zawodników – to mogło zdołować każdego, bo nastroje były fatalne, praktycznie wszyscy w klubie byli pogodzeni z losem, czyli spadkiem do IV ligi. Matematyka była nieubłagana, praktycznie musieliśmy wygrać wszystkie mecze, jakie pozostały do końca rozgrywek. Zdaje pan sobie sprawę, że szanse na to były bardzo małe, wręcz iluzoryczne. Z drugiej strony znałem większość zawodników i wiedziałem, że stać ich na to, by wykaraskać się z kłopotów. Morale jednak było bardzo niskie, podupadło.

Grać, by nie spaść

Do zakończenia zmagań pozostawało tylko sześć kolejek, a pan miał niewielki margines błędu, bo jedna porażka mogła zniweczyć misję ratunkową. Na czym opierał pan swój optymizm i wiarę w to, że się uda?

Jarosław SKROBACZ: – Nie było innej drogi – staraliśmy się nie liczyć punktów, jakie są nam potrzebne do utrzymania, bo nie wszystko zależało od nas, ale również od wyników innych drużyn. One mogły nam pomóc. Bardzo ważny był pierwszy, wyjazdowy mecz ze Skrą Częstochowa. Porażka pogrzebała by nas definitywnie, już nie podnieślibyśmy się z kolan. Po prostu inne drużyny walczące o utrzymanie odskoczyłyby od nas, a mieliśmy z nimi bezpośrednie pojedynki. Na szczęście efekt nowej miotły zadziałał (GKS 1962 Jastrzębie wygrał 2:1 po dwóch trafieniach Wojciecha Caniboła – przyp. BN). Przygotowanie do meczu, odprawa, jak przyznali sami piłkarze, wyglądały inaczej niż we wcześniejszych spotkaniach. To wszystkich zawodników natchnęło do tego, by grać, wygrać i… nie spaść.

Pomocnik Farid Ali (z prawej) jest bardzo ważnym ogniwem w zespole, który trener Jarosław Skrobacz zbudował w Jastrzębiu.
Fot. Rafał Rusek/Pressfocus

Na tym finiszu przybyło panu dużo siwych włosów? Który z tych pojedynków był najtrudniejszy i kosztował pana najwięcej nerwów?

Jarosław SKROBACZ: – Moje włosy zostawmy w spokoju, skupmy się na spotkaniach ligowych. Strasznie trudno wybrać jeden taki mecz, ale jeżeli muszę go wskazać, to stawiam na wyjazdowy mecz w Chorzowie z rezerwami Ruchu. Długo nie potrafiliśmy „złamać” przeciwnika, gospodarze bardzo umiejętnie się bronili. Wywiązała się walka o każdy metr boiska, wszyscy walczyli z ogromną ambicją i zaangażowaniem. Sprawę rozstrzygnął Damian Zajączkowski, strzelając jedynego gola w tym meczu. Było dośrodkowanie ze stałego fragmentu gry, któryś z zawodników zgrał piłkę głową, a „Zając” zamknął akcję na długim słupku, głową posyłając futbolówkę do siatki. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że to zwycięstwo nam się po prostu należało. Niedosyt odczuwaliśmy po bezbramkowym remisie w Pawłowicach z Pniówkiem, którego prowadził wtedy Janek Woś. Stworzyliśmy wtedy kilka wybornych sytuacji do zdobycia bramki, lecz żadnej nie potrafiliśmy wykorzystać. Gdybyśmy ten mecz rozstrzygnęli na swoją korzyść, nie musielibyśmy czekać do ostatniej kolejki i meczu z Ruchem Zdzieszowice. Jedna rzecz mnie boli i leży na wątrobie do tej pory. Jedna z osób związanych z klubem powiedziała, że nie utrzymaliśmy się sportowo w III lidze, bo gdyby Odra Opole nie awansowała w barażach do II ligi, a Nadwiślan Góra przystąpił do rozgrywek w trzeciej, wtedy nas by w niej nie było. To krzywdzące dla mnie i piłkarzy. Nie rozumiem tego człowieka i nie potrafię mu wybaczyć, bo gdy przychodziłem do GKS-u, on był pogodzony z degradacją do IV ligi. Zresztą nie tylko on, inni również. To nie w porządku, że się deprecjonuje nasz wynik i osiągnięcia na boisku.

Puchar nadziei

Jakie znaczenie miały dla pana występy w Pucharze Polski i wyeliminowanie wyżej notowanych Olimpii Grudziądz, Radomiaka, Górnika Łęczna? To był sygnał, że tę drużynę stać na o wiele więcej niż na to wskazywał status trzecioligowca?

Jarosław SKROBACZ: – To przede wszystkim była bardzo ważna rzecz dla zawodników. Nagle okazało się, że właściwym nastawieniem i dobrym przygotowaniem taktycznym można wiele zdziałać. Wszyscy włożyli ogrom pracy, byli bardzo dobrze ułożeni i zorganizowani, by stawić czoła teoretycznie lepszym przeciwnikom. Podkreślali to praktycznie w każdym komentarzu eksperci i dziennikarze, którzy relacjonowali nasze mecze w telewizji i w gazetach. Każda wygrana budowała zespół, dodawała zawodnikom pewności siebie, chociaż czasami to bywa zgubne. Naszym problemem po pucharowych zwycięstwach było właściwe zmotywowanie piłkarzy na mecze ligowe, zwłaszcza takie, kiedy na trybunach było stu kibiców. Udało się jednak, bo nasze mecze wyglądały coraz lepiej.

W ciągu czterech lat pańskiej pracy w Jastrzębiu zdarzyło się coś, co wyprowadziło pana z równowagi?

Jarosław SKROBACZ: – Było wiele takich rzeczy i zdarzeń, ale nie czas i miejsce o tym mówić. Z drugiej strony trzeba umieć się dostosować do panujących warunków. Najbardziej irytowało mnie – i nadal irytuje – wyolbrzymianie drobnych spraw do wielkiego problemu i utrudnianie sobie życia.

W czasie serii zwycięstw w Pucharze Polski trenerzy i piłkarze GKS-u 1962 ogolili głowy. Na zdjęciu Jarosław Skrobacz w towarzystwie swoich ówczesnych współpracowników – Jacka Kosiby (z lewej) i Damiana Zawieruchy (w środku).
Fot. Rafał Rusek/Pressfocus

Sędziowie często działają panu na nerwy?

Jarosław SKROBACZ: – Wiadomo, że podczas meczu działa adrenalina i tak będzie zawsze. Dlatego nie potrafię do tego podejść spokojnie w trakcie spotkania. Ale gdy emocje mijają, potrafię nawet po przegranym meczu wejść do szatni sędziów i podziękować im za prowadzenie zawodów.

Nie wierzę, że jest pan uosobieniem spokoju, gdy ewidentne błędy rozjemcy pozbawiają pańską drużynę punktów…

Jarosław SKROBACZ: – Sędziowie popełniali, popełniają i będą popełniać pomyłki. Najbardziej irytują mnie sytuacje, gdy dany sędzia nie potrafi przyznać się do błędu i idzie w zaparte. To wywołuje nerwowe reakcje u piłkarzy, a „nieomylny” arbiter, który nie potrafi przyznać się do błędu, zaczyna szafować żółtymi kartkami. Denerwują się nie tylko zawodnicy na boisku, ale również ławka rezerwowych, trenerzy, a także kibice na trybunach, czemu często dają wyraz. Nie tak sędzia powinien wyegzekwować szacunek.

Pasmo sukcesów

Największy sukces w okresie pracy w GKS-ie 1962 Jastrzębie?

Jarosław SKROBACZ: – Znowu stawia mnie pan w niewdzięcznym położeniu, bo bardzo trudno wybrać jedną rzecz. Każdy z awansów był ogromnym sukcesem drużyny i klubu, o utrzymaniu w III lidze nawet nie wspominam. W sezonie, w którym wywalczyliśmy awans do II ligi, przed rozpoczęciem rywalizacji nie było takiego planu. Celem miało być spokojne utrzymanie, zwłaszcza, że w poprzednich rozgrywkach do końca walczyliśmy o utrzymanie. Drugim znaczącym sukcesem był awans do ćwierćfinału Pucharu Polski, co dla klubu III-ligowego było wyczynem nie lada. Trzecim – awans do I ligi, tym bardziej, że po awansie do drugiej nie dokonaliśmy żadnych spektakularnych transferów, bo nas na takowe po prostu nie stać. Taka polityka kadrowa sprawdza się, bo krawiec tak kraje, jak mu materii staje. Nasze zakupy muszą być przemyślane, by ograniczyć ryzyko do minimum. Za duży wyczyn uważam również zajęcie 5. miejsca w poprzednim sezonie w I lidze. Gdybym miał wybrać jeden z nich, to szczerze mówię, że postawiłbym na utrzymanie w III lidze. Gdyby to się nie udało, to kto wie, gdzie bylibyśmy dzisiaj?

Najbliższymi współpracownikami Jarosława Skrobacza są Jan Woś (w środku) i trener bramkarzy, Sławomir Królczyk (z prawej).
Fot. Rafał Rusek/Pressfocus

Najdotkliwsza porażka?

Jarosław SKROBACZ: – Jako trener podchodzę do porażek zespołu spokojnie, bo wiem, że to jest normalne. Kiedy drużynie przytrafia się seria bardzo dobrych, zwycięskich meczów, zewsząd sypią się pochwały. Ale w końcu przychodzi zastój, drużyna łapie zadyszkę, coś „siada”. Wpływ na to ma wiele czynników, zła ocena sztabu trenerskiego przeciwnika, słabsza dyspozycja zawodnika wytypowanego do składu itp. Każdy jest mądry po meczu, a my musimy je podejmować przed wyjściem drużyny na boisko, wszystko wyważyć i rozważyć. Potwierdzam, że były mecze w naszym wykonaniu, które mnie denerwowały i irytowały. Ale za kilka dni zawsze jest szansa rewanżu i okazja, by się podnieść. Chodzi o to, żeby każdy z nas wiedział, że zrobił wszystko, by wygrać. Wtedy na pewno nie będziemy mieli sobie nic do zarzucenia.

Mecz, który utkwił w sposób szczególny w pańskiej pamięci?

Jarosław SKROBACZ: – W Pucharze Polski z Wigrami Suwałki na własnym stadionie. Zmarnowaliśmy ogromną szansę, ale to spotkanie pokazało nam, że nie jesteśmy przygotowani do tych rozgrywek. Nie mieliśmy kim grać, bo sześciu podstawowych zawodników było wykluczonych z gry z powodu kartek i kontuzji. Przegraliśmy 1:2, chociaż rezerwowi dzielnie stawiali czoła przeciwnikowi. W pełnym składzie w Suwałkach zremisowaliśmy 1:1, a gdyby Daniel Szczepan z 3 metrów trafił do bramki, mielibyśmy dogrywkę. Mogliśmy sobie pluć w brodę, lecz nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ta rywalizacja dała zarządowi klubu do myślenia, jak budować kadrę zespołu.

„Spalony” hit

Trudniej było awansować z trzeciej do drugiej ligi, czy z drugiej do pierwszej?

Jarosław SKROBACZ: – Trudno to ocenić, bo w żadnym przypadku nie było łatwo. Mimo wszystko uważam jednak, że bardziej zażarta walka była w 3. lidze. Walczyliśmy do ostatniej kolejki, poza tym z tego poziomu mogła się „wydostać” tylko jedna drużyna. Poza tym w III lidze rywalizowaliśmy z rezerwami drużyn ekstraklasowych, czy pierwszoligowych – Górnika Zabrze, Ruchu Chorzów, Miedzi Legnica itp., które często sięgały po zawodników z kadry pierwszego zespołu. Czasami trzeba było mieć szczęście, żeby nie trafić na tak „nadziany” skład. Awans do I ligi wywalczyliśmy bardzo szybko, na sześć, czy siedem kolejek przed zakończeniem sezonu mieliśmy zapewnioną promocję o szczebel wyżej. Było o tyle łatwiej, że awans miały zagwarantowany aż trzy zespoły, a potem okazało się, że cztery, bo Garbarnia Kraków wygrała baraże.

Jarosław Skrobacz bardzo żywiołowo reaguje na boiskowe wydarzenia.
Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus

Czy kiedykolwiek miał pan moment zawahania i wątpliwości, czy praca w Jastrzębiu ma sens? Wiele pańskich pomysłów i przymiarek transferowych zostało storpedowanych z powodu bardzo skromnego budżetu klubu…

Jarosław SKROBACZ: – To prawda, że zdarzały się sytuacje, gdy temat upadał po pierwszej rozmowie z zawodnikiem lub jego menedżerem. Bywało również tak, że po trzech tygodniach ci sami ludzie nawiązywali z nami kontakt, lecz my nigdy nie wracaliśmy do „spalonego” tematu. Nie czekaliśmy na ostatni moment i jeżeli ktoś nam odmówił, na jego miejsce mieliśmy innego kandydata. Oczywiście chciałbym mieć rozbudowaną kadrę zawodników, ale przy obecnych środkach finansowych raczej nie wyobrażam sobie tego.

Przeczytaj jeszcze: Powoli do przodu

Gdyby było więcej pieniędzy, dysponowałby pan lepszym zespołem? Wiem, że w orbicie pańskich zainteresowań byli między innymi tacy piłkarze jak grający obecnie w Warcie Poznań Bartosz Kieliba, czy Wojciech Łuczak z ŁKS-u Łódź…

Jarosław SKROBACZ: – Jeżeli mielibyśmy w budżecie kilka milionów więcej, to byłaby taka szansa, chociaż gwarancji nie ma żadnych. Podane przez pana nazwiska to prawda, ale rozmawialiśmy z wieloma innymi zawodnikami. Niewiele brakowało, żeby w ostatnim okienku transferowym doszło do prawdziwego hitu. Byliśmy już praktycznie na ostatniej prostej do sfinalizowania transakcji… Zawsze trzymamy w tajemnicy nazwiska zawodników, którymi się interesujemy. Chodzi o to, by nie podpowiadać konkurencji (tym tajemniczym, hitowym zawodnikiem był niespełna 28-letni napastnik Michał Żyro z Korony Kielce, który ostatecznie wybrał Stal Mielec – przyp. BN).

Marzenia ściętej głowy?

Czy GKS 1962 Jastrzębie w najbliższej przyszłości ma realne szanse awansu do ekstraklasy? Jakie warunki musiałyby być spełnione, by nie były to tylko marzenia ściętej głowy?

Jarosław SKROBACZ: – Nie mam wątpliwości, że jako klub cały czas idziemy do przodu. Za tym na pewno pójdzie poziom sportowy, więc awans do ekstraklasy jest możliwy. W I lidze stać nas na wszystko, na zwycięstwo z najlepszymi zespołami w tej stawce, ale też przytrafiają się nam porażki w meczach z drużynami, gdzie jesteśmy zdecydowanym faworytem. Czego potrzebujemy, by awans do elity był możliwy, realny? Potrzebujemy dwóch-trzech ogniw, zawodników, którzy jedli chleb z innego pieca. Takich jak na przykład Łukasz Trałka i Mateusz Kupczak z Warty Poznań. Obecny wicelider nie gra kosmicznego futbolu, ale ci dwaj zawodnicy potrafią być solidni, a przede wszystkim regularni. Nam też byliby potrzebni doświadczeni piłkarze, którzy byliby w stanie nam to zagwarantować.

Na zdjęciu: Szkoleniowiec GKS-u 1962 Jastrzębie wielokrotnie miał okazję dziękować kibicom za doping i moralne wsparcie.

Fot. Rafał Rusek/Pressfocus