Srebro na szyi. Świat poznaje Brzęczka (4)

– Na transmisję z finałowego meczu igrzysk wybrałem się do Brzęczków. Wacek, ojciec Jurka, zapraszał – mówi Jan Krok, współzałożyciel, a także zawodnik, trener i w końcu prezes Olimpii Truskolasy. – Wacek wyszedł do kuchni zrobić herbatę. Wracał z dwiema filiżanki w momencie, gdy drużyny wychodziły na boisko. Stanął w drzwiach, spojrzał na ekran, filiżanki wypadły mu z rąk. Zaczął osuwać się na ziemię, zdążyłem go podtrzymać. Pogotowie przyjechało szybko. Zawał!

Wsparcie miliardera

Na tle szarzyzny polskiej piłki lat 90. byli jak supernowa. Zabłysnęli, ale równie szybko zgaśli. A potem nikt nie wiedział, co z tym sukcesem zrobić. Oprócz medali, ze srebrnej drużyny olimpijskiej nie zostało niewiele. Chyba o żadnym z nich nie można powiedzieć, że zrobił wielką, międzynarodową karierę.

Projekt „Barcelona” rozpoczęto na 3 lata przed igrzyskami, a Brzęczek był w tej drużynie niemal od samego początku. Kadrę U-21 powierzono Januszowi Wójcikowi, który wcześniej pracował z młodszymi reprezentacjami, a teraz od razu zaczął działać po swojemu. Nie było mu po drodze z ludźmi z PZPN, sam więc pracował nad tym, by jego drużyna przygotowywała się do igrzysk w jak najlepszych warunkach. Pierwsza reprezentacja grała wtedy w tandetnych strojach firmy Admiral i tak samo miało być z kadrą olimpijską. Ale Wójcik miał inne plany.

Przygotowując rozpiskę strojów pomieszał nazwiska i tak np. Wojciech Kowalczyk otrzymał bluzę bramkarską. – Jak my mamy w tym grać?” –rozłożył ręce Wójcik, gdy stroje dotarły do centrali. Potem mógł już działać po swojemu i wkrótce jego ludzie mogli cieszyć się efektownymi strojami Adidasa.

Z inicjatywy Wójcika (pomagał mu jeden z przychylnych działaczy, Henryk Loska) powstała Fundacja Olimpijska, która umożliwiała prywatnemu biznesowi wsparcie drużyny olimpijskiej. Ale krok do przodu uczyniono dopiero wówczas, gdy w projekt zaangażował się Zbigniew Niemczycki, najbogatszy wówczas Polak wg magazynu „Wprost”. Doszło do tego, że piłkarze z pierwszej reprezentacji z zazdrością patrzyli na młodzieżówkę, której niczego nie brakowało. Spała w dobrych hotelach, sparingi rozgrywała na dobrych boiskach z ciekawymi rywalami, miała dobry sprzęt i… wałówę na drogę. W tamtych czasach, w polskich realiach, to było sporo. Brzęczek stał się ważną osobą w tej układance i znów dopadło go przeznaczenie.

Janusz Wójcik odebrał Dariuszowi Kosele opaskę kapitańską i przekazał ją Brzęczkowi. „Kreowałem go na kapitana drużyny ze względu na charakter i sumienne podejście do pracy. Dał się poznać jako chłopak inteligentny, uczynny, oddany drużynie. Wszyscy błyskawicznie zaakceptowali go jako boiskowego i pozaboiskowego przywódcę – i to pomimo tego niewysokiego wzrostu” – pisał Wójcik w swojej książce „Wójt. Jedziemy z frajerami”.
Brzęczek dobrze czuł się w tej roli. – W trakcie igrzysk olimpijskich Jurek robił coś w rodzaju drugiej odprawy.

Najpierw mieliśmy rozmowę z trenerem. Janusz Wójcik lubił te odprawy, często trwały nawet i dwie godziny – mówi wspomniany Koseła, który z Brzęczkiem grał nie tylko w reprezentacji olimpijskiej, ale potem też w Górniku Zabrze. – Potem podobne spotkania organizował Jerzy. Szliśmy na spacer, siadaliśmy gdzieś w parku i odbywało się coś w stylu drugiej odprawy. Jedni piłkarze znosili to dobrze, inni robili sobie z tego delikatne podśmiechujki, ale to wszystko było na koleżeńskich zasadach. To był naprawdę zgrany zespół – dodaje.

Igrzyska, czyli golenie frajerów

Zgrany zespół, który w Barcelonie zrobił wielką furorę, a przecież niewiele brakowało, a tego wszystkiego by nie było. Przez kwalifikacje przeszliśmy jak burza, z kompletem sześciu zwycięstw, a dwa z nich odniesione nad Anglikami (największą karierę z tamtej ekipy Dumy Albionu zrobił chyba Alan Shearer).

https://sportdziennik.pl/jerzy-brzeczek-i-jego-biografia-w-rekach-dobosza-czyli-przyspieszony-kurs-meskosci/

Harmonijnie rozkwitał talent Andrzeja Juskowiaka, który jeszcze przed igrzyskami podpisał kontrakt ze Sportingiem Lizbona, a pod koniec kwalifikacji wystrzelił talent Wojciecha Kowalczyka. Rozgrywającym był Ryszard Staniek, tyły trzymali Tomasz Wałdoch z Tomaszem Łapińskim, a Marek Koźmiński z lewej strony obrony wpasował się w najnowsze trendy gry na tej pozycji. Ale tego wszystkiego mogło nie być, bo na ostatnim etapie kwalifikacji – w ćwierćfinale młodzieżowych mistrzostw Europy U-21 (które równocześnie były turniejem kwalifikacyjnym do igrzysk) nagle, zupełnie niespodziewanie przegraliśmy z Danią 0:5.

To był szok. Awans zapewniony mieli tylko półfinaliści. Koniec marzeń? Po tym wszystkim co udało się osiągnąć w trakcie kwalifikacji? Na szczęście z pomocą przyszedł regulamin i… polityka. Już przed rewanżem wiadomo było, że pojedziemy do Barcelony jeśli w rewanżu zremisujemy z Danią, a Szkocja wygra z Niemcami. Tak się stało, choć na stadionie Górnika o remis ławo nie było. Goście prowadzili od 29 minuty, biało-czerwoni wyrównali na kwadrans przed końcem meczu, po bramce Juskowiaka. Szkocja wygrała z Niemcami i teoretycznie wywalczyła awans, ale na igrzyska – jako część składowa Wielkiej Brytanii – jechać nie mogła, więc jej miejsce przypadło Polakom.

Podczas igrzysk ekipa Wójcika „goliła frajerów” już w najlepsze. W pierwszym meczu fazy grupowej wygrała z Kuwejtem 2:0, ale i tak nie wiadomo było, co to oznacza. Sprawdzianem miał być mecz z Włochami. I był. 3:0 potwierdziło, że ten zespół stać na wiele. Przy stanie 0:2 Włochom zaczęły puszczać nerwy, zaczęli kopać biało-czerwonych po nogach, dwóch wyleciało z boiska, a w samej końcówce Grzegorz Mielcarski ustalił wynik spotkania. Brzęczek zaliczył asystę przy golu na 2:0. W strefie środkowej ubiegł rywala, a potem zagrał wyważoną piłkę na wolne pole do Ryszarda Stańka. Ten musiał już tylko uciec przed Lucą Luzardim, który wślizgiem próbował mu urwać nogi (wślizg z uniesioną w ostatniej fazie nogą), a potem wygrać w sytuacji sam na sam z Francesco Antoniolim. Janusz Wójcik – stojący przy ławce rezerwowych – mógł spokojnie, w swoim stylu, podciągnąć spodnie i wygładzić koszulę. Kiełbachy jego grajków były wysoko w górze.

Wielki mecz na Camp Nou

Polacy wyszli z grupy na pierwszym miejscu, w ćwierćfinale pokonali 2:0 Katar, a gdy rozbili Australię 6:1 byli już w finale. Brzęczek grał wszystko od deski do deski, tylko w spotkaniu z Australią zszedł z boiska nieco wcześniej, by odpocząć przed finałowym starciem.

Na Camp Nou Polaków oczekiwali gospodarze, wspierani przez 95 tysięcy kibiców, a piłkarz Olimpii Poznań rozegrał tam jedno z najlepszych spotkań w karierze. Odpowiednio regulował tempo akcji Polaków. Gdy trzeba było – zwalniał, robiąc charakterystyczne kółeczka z piłką. Gdy trzeba było – przyspieszał. Jak w 75 minucie, gdy przegrywaliśmy 1:2, a on tchnął życie w nasz zespół i nadzieje w serca Polaków zgromadzonych w kraju przed telewizorami i radioodbiornikami. Podcinką przerzucił piłkę nad całą linią obrony Hiszpanów, a Ryszard Staniek nie miał problemów, by zakończyć akcję precyzyjnym strzałem. Po tym golu było 2:2 i emocje znów sięgnęły zenitu. Dla Brzęczka już samo wejście do szatni na Camp Nou (w dzieciństwie kibicował Barcelonie) była wielkim przeżyciem, a rozegranie tam takiego meczu to już było spełnienie marzeń. Zagraniczni komentatorzy co chwilę łamali sobie język próbując wypowiedzieć nazwisko młodego piłkarza Olimpii.

Hiszpanie też mieli wtedy świetne pokolenie – w meczu finałowym bramki Polakom strzelali Abelardo i Kiko, a liderami drugiej linii byli Luis Enrique i Josep Guardiola. W trakcie spotkania czuć było, że przewaga pod względem umiejętności jest po ich stronie. Tego dnia jak nigdy wcześniej potrzebna była zawziętość i ciągłe bieganie, a to przecież cechy charakteryzujące Brzęczka. Tak było przez 90 minut, ale w doliczonym czasie gry to rywale powiedzieli ostatnie słowo. W 29 sekundzie doliczonego czasu gry Kiko wykorzystał zamieszanie po rzucie rożnym i mocnym strzałem pod poprzeczkę rozstrzygnął walkę o złote medale. Brzęczek stał na linii bramkowej, piłka przeleciała mu nad głową, nie miał szans jej sięgnąć, a to on jako pierwszy z Polaków zdał sobie sprawę z tego, co się stało i padł na kolana. Obecny na trybunach król Hiszpanii Juan Carlos mógł szaleć z radości.

O skuteczną odpowiedź było już bardzo trudno. To był koniec. Mamy tylko srebrne medale. Tylko?! Ta drużyna była już tak rozpędzona, że finałowa przegrana została przyjęta bardzo ciężko. Kilka minut po meczu w szatni Polaków słychać było tylko ciężkie oddechy i pociąganie nosem. Brzęczek był tym, którzy przerwał milczenie. – Panowie, głowy do góry, tak nie można. Przecież mamy srebrne medale! – mówił do kolegów. Gdy ponownie wyprowadził kolegów na murawę Camp Nou, by odebrać srebrne medale, wyglądali już jak zwycięzcy.

– W szatni po meczu generalnie działo się bardzo dużo. Przyszedł na przykład prezydent mojego nowego klubu, Sportingu Lizbona i musiałem się z nim jakoś na migi dogadać. W pewnym momencie przygnębienie było zbyt duże, ale to też świadczy o ambicji tego zespołu. Jurek miał wyczucie i wiedział, że nasze nastawienie jest zbyt negatywne, stąd jego słowa – opisuje Juskowiak.

Brzęczek czyli Papież

To był zespół silnych charakterów. Kowalczykowi, Dariuszowi Szubertowi czy Piotrowi Świerczewskiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać, gdy była okazja do małego balu. Nad kolegami czuwali Brzęczek i Tomasz Wałdoch. Wójcik mówił o nich grupa „ostrzegawczo-porozumiewawcza”. W trakcie igrzysk Brzęczek był odpowiedzialny za trzymanie dyscypliny. Gdy na barze stało zbyt wiele butelek, przypominał kolegom, że są na turnieju swojego życia. Wstawał od stolika i zarządzał odwrót. W pierwszej kolejności spoglądał na kolegę z pokoju, Grzegorza Mielcarskiego. Ten nie miał zamiaru dyskutować, przepraszał kolegów i szedł do łóżka. Większość piłkarzy szła w ich ślady, a reszta na odchodne słyszała od Brzęczka, by skończyli przed północą.

Wtedy na dobre przylgnęła do niego ksywa „Papież”. Po części z racji powiązań z Częstochową, ale przede wszystkim – z powodu podejścia do alkoholu. Dzięki grze w reprezentacji olimpijskiej „Papież” mógł spotkać prawdziwego Papieża, Jana Pawła II. Na Brzęczku – człowieku religijnym – wizyta w Watykanie zrobiła wielkie wrażenie.
Kowalczyk w książce „Kowal. Prawdziwa historia” napisał, że już po meczu o złoty medal dobra atmosfera prysła. Zdaniem ówczesnego napastnika Legii, Brzęczek obwiniał o finałową porażkę Marcina Jałochę, który zszedł z boiska z powodu kontuzji. „To szczur, uciekł z tonącego okrętu – miał stwierdzić kapitan olimpijskiej drużyny. – Jechali z Jałoszkinem, nie zostawiali na nim suchej nitki. Ejże, jak to? To po kiego my przed każdym meczem krzyczeliśmy „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”?! Kto uwierzy w to, że Jałocha zasymulował kontuzję w finale olimpiady? – Przestańcie – rzuciłem. Nic. Brzęczek brnął dalej. –To szczur, nie gadamy z nim więcej. Zawalił nam olimpiadę – znowu powtarzano to samo” – napisał Kowalczyk.

– To była faktycznie nieco niezręczna sytuacja, bo niektórzy byli przekonani, że Marcin powinien zacisnąć zęby i Jerzy chyba faktycznie był w tej grupie. Wydaje mi się jednak, że Wojtek nieco to przekoloryzował, nie doszło do żadnych kłótni czy rozłamu w zespole – mówi Tomasz Łapiński. – Poza tym, po co Jerzy miałby w tej sytuacji szukać winnego? Mecz zakończony, cieszymy się ze srebra… To nie trzyma się kupy w sensie psychologicznym – dodaje.
Wśród olimpijczyków trudno znaleźć potwierdzenie tej historii. – Nie pamiętam takiej sytuacji, poza tym Jerzy podobne sprawy rozwiązywał w inny sposób. Jeśli coś było nie tak, to po prostu rozmawiał z daną osobą – mówi Andrzej Juskowiak. Możliwości są dwie. Autora biografii poniosła fantazja lub nad sprawą zapadła zasłona milczenia. Koseła twierdził, że książki Kowalczyka nie traktuje poważnie. – Przestałem czytać po kilku stronach. Szkoda czasu – ucina rozmowę.

Nieudana zmiana szyldu

Po powrocie do kraju byli już gwiazdami pierwszej wielkości. Przed Barceloną Brzęczek zdążył rozegrać ponad 100 meczów w ekstraklasie, ale dopiero igrzyska wprowadziły jego i resztę olimpijczyków do świadomości ogółu społeczeństwa.

Od teraz każda gospodyni domowa wiedziała, że Juskowiak umie strzelać gole, Kowalczyk ośmieszy każdego rywala, Kłak złapie każdą piłkę, ale to właśnie Brzęczek był wymarzonym zięciem. Utalentowany, pracowity i odpowiedzialny. Piłkarza Olimpii spotkało w tym czasie nietypowe wyróżnienie. Magazyn „Moda Polska” umieścił go, u boku Kory Jackowskiej, Hanny Gronkiewicz-Waltz, Jana Krzysztofa Bieleckiego, Andrzeja Olechowskiego czy wspomnianego już Niemczyckiego w gronie 10 najbardziej eleganckich Polaków. Tak jak większość srebrnych medalistów, szybko wpadł w oko wysłannikom zagranicznych klubów. Zaraz po zakończeniu imprezy miał ofertę z Udinese, gdzie tego lata trafili też Marek Koźmiński i Piotr Czachowski, ale „Brzęku” na wyjazd musiał jeszcze trochę poczekać.

Błyskawicznie zadomowił się za to w dorosłej reprezentacji, w której zadebiutował jeszcze przed igrzyskami (19.05.1992; Austria – Polska 2:4; zanim w 67. minucie zmienił go Leszek Pisz, zaliczył asystę przy golu Krzysztofa Warzychy). Gdy już srebrne medale zawisły na ich szyjach, do pierwszej reprezentacji chcieli iść wszyscy, ławą, łącznie z trenerem Wójcikiem. „Zmiana szyldu i jedziemy dalej” – te słowa po raz pierwszy publicznie wypowiedział Wojciech Kowalczyk, ale jak niesie legenda to nie on, a Brzęczek był autorem tych słów – miały paść w rozmowie z Wójcikiem i Niemczyckim na dwa dni przed finałem z Hiszpanią.

Nie chodziło tylko o zawodników, ale też (a raczej przede wszystkim) o Fundację Olimpijską, która teraz miała objąć opieką pierwszą reprezentację. W PZPN nie byli na to gotowi, zresztą kadra pod wodzą Andrzeja Strejlaua miewała dobre mecze. Do piątej kolejki kwalifikacji do mistrzostw świata w 1994 wciąż była w grze, choć za rywali mieliśmy Anglików, Holendrów i Norwegów. Dopiero potem biało-czerwoni zaczęli przegrywać wszystko jak leci, a Strejlaua zastąpił Henryk Apostel.

– Wojtuś rzucił tym hasłem w przypływie radości, ale przez ówczesnych piłkarzy pierwszej reprezentacji zostało to odebrane z lekkim niesmakiem – mówi Roman Kosecki, który od olimpijczyków był o kilka lat starszy. – Wiadomo było, że w takiej sytuacji kilku piłkarzy z pierwszej kadry straci miejsce. W mojej ocenie zabrakło tu wyczucia i szacunku dla innych, a w efekcie zahamowało to faktyczne przejście tych chłopaków z reprezentacji olimpijskiej do pierwszej. Nie było to potrzebne, tym bardziej, że my sami się o tych chłopaków upominaliśmy i Strejlau wysyłał im powołania – dodaje Kosecki, który jako kapitan wprowadzał Brzęczka do pierwszej reprezentacji.
Igrzyska były wspaniałą przygodą, ale szybko dobiegły końca. Trzeba było wrócić do ligowej piłki lat 90., a tam skandale i afery wybuchały wręcz seryjnie. Brzęczek znów – chcąc nie chcąc – był w samym centrum wydarzeń.

 

Dariusz Leśnikowski, Mateusz Miga

 

Jutro jutro w „Sporcie” część V biografii selekcjonera Jerzego Brzęczka. Zapraszamy!