Praca z Loewem była niezapomnianą lekcją

Na piłkarskie salony w Polsce, zarówno jako zawodnik jak i trener, startował z Rakowa Częstochowa. Grał w Górniku i GieKSie, a do Katowic wrócił też jako szkoleniowiec. Misji przy Bukowej nie wykonał, ale dziś już wie, czego – i kogo – zabrakło do awansu z tym klubem. Wnioski, które wówczas wyciągnął z powodzeniem wdraża w Wiśle Płock, która jest największym rywalem zabrzan w walce o czwartą lokatę w Lotto Ekstraklasie. I o miano największej rewelacji sezonu. Jaka jest filozofia Jerzego Brzęczka?

 

ADAM GODLEWSKI: Kiedy postanowił pan, że zostanie trenerem? W Polonii Bytom, gdzie jako piłkarz zaczął pan asystować szkoleniowcowi?

JERZY BRZĘCZEK: – Znacznie wcześniej. Koło 30. roku życia, gdy grałem jeszcze za granicą, zacząłem się zastanawiać, że warto byłoby spróbować sił jako trener. A zatem kilka lat przed tym, zanim zostałem pomocnikiem Marka Motyki w Bytomiu.

Czy w związku z tym jako trener jest pan produktem austriackiej myśli szkoleniowej?

JERZY BRZĘCZEK: – Licencję UEFA A zrobiłem rzeczywiście w Austrii. W bardzo dobrym towarzystwie, bo na kurs razem ze mną uczęszczał choćby Toni Polster. Oprócz wykładów, rozmowy o przeżyciach z karier z takimi postaciami dały mi najwięcej na tamtym etapie. Nie chciałbym powiedzieć, że moja filozofia szkoleniowa jest rodem z Austrii, ale na pewno bardzo dużo stamtąd wyniosłem. Pracowałem przecież – w mistrzowskim sezonie – z Kurtem Jarą, z Didim Constantinim, który ściągał mnie do Tirolu Innsbruck, gdzie miałem przyjemność pracować również z Joachimem Loewem. Podpatrywanie, jak obecny selekcjoner reprezentacji Niemiec wówczas pracował i jak zachowywał się jako człowiek, stanowiło oczywiście dla mnie niezapomnianą lekcję.

Szkoła to jedno, a praktyka – drugie. Grał pan zawodowo w piłkę ponad 20 lat, więc pewnie spotkał trenerów, z których warsztatu zaczerpnął najwięcej. Od kogo konkretnie?

JERZY BRZĘCZEK: – Spotkałem na piłkarskiej drodze wielu szkoleniowców, którzy zostawali selekcjonerami różnych reprezentacji. Byli to oczywiście bardzo odmienni ludzie, z rozmaitymi stylami. Od nikogo nie wziąłem stu procent podejścia do pracy, adaptowałem raczej to, co uważałem u konkretnej osoby za najlepsze. Dlatego nie wymienię nazwiska jednego mentora. Na pewno jednak z dużym sentymentem do dziś wspominam kontakt z Andrzejem Strejlauem, dzięki któremu zadebiutowałem w drużynie narodowej. Nasz były selekcjoner ma niesamowitą pasję i jeszcze lepszą pamięć, nawet po latach jest w stanie przypomnieć konkretne sytuacje – z dokładną minutą i odległością od bramki – na boisku. To niesamowite! Bardzo szanuję pana Strejlaua za wiedzę i podejście do piłkarzy. Powinienem w tym miejscu wymienić także Huberta Kostkę, który w bardzo ważnym momencie dla mojego rozwoju przejął Olimpię Poznań, a potem wywalczyliśmy piąte miejsce w ekstraklasie. Czyli takie, które było znacznie ponad stan klubu. Był niezwykle wymagający, ale to procentowało. Naprawdę dużo panu Kostce zawdzięczam.

Wymienił pan nazwiska polskich trenerów, którzy mają w CV pracę w Płocku. Chciał być pan uprzejmy, czy to przypadek?

JERZY BRZĘCZEK: – Zupełny! Nawet nie pomyślałem, wygłaszając opinie na ich temat, że pracowali tu przede mną.

Szybko zgłosił pan predyspozycje do zarządzania grupą. Poznaliśmy się, gdy grał pan w GKS Katowice i tam jako najmłodszy zawodnik decydował już, kiedy zespół ma wyjść… z dyskoteki, bo w lokalu pojawili się również dziennikarze.

JERZY BRZĘCZEK: – Nigdy nie uciekałem od odpowiedzialności, i pewnie dlatego zostałem kapitanem ekstraklasowej Olimpii Poznań, oczywiście dzięki trenerowi Hubertowi Kostce, w wieku 19 lat. I generalnie byłem przez starszych kolegów akceptowany w tej roli, choć zdarzały się też pojedyncze głosy niezadowolenia. Nigdy nie bałem się rozmawiać nawet o najtrudniejszych sprawach, taki już po prostu się urodziłem.

A potem była młodzieżówka Janusza Wójcika, z którą wywalczyliście srebro na igrzyskach olimpijskich. I to pan, a nie trener decydował, kiedy na boisku podwyższycie pressing, albo podostrzycie grę.

JERZY BRZĘCZEK: – Nie przeceniałbym swojej roli w drużynie, z którą wywalczyliśmy medal w Barcelonie. Mieliśmy wtedy super grupę, na boisku i poza, która szybko – choć nie bezproblemowo – dojrzewała. Świętej pamięci trener Wójcik różnie jest dziś oceniany, ale akurat w tamtym okresie to była najbardziej odpowiednia osoba na stanowisku selekcjonera naszej reprezentacji. W ówczesnych warunkach, w jakich funkcjonowała nasza piłka, i cały kraj, naprawdę nie było nikogo lepszego. OK, koledzy ufali mi, wiedzieli, że spoglądam nieco szerzej i zawsze wezmę na siebie odpowiedzialność dotyczącą regulowania tempa czy podostrzenia gry. Wynikało to przede wszystkim z mojej pozycji na boisku, występowałem przecież w centrum. I moją największą zaletą była umiejętność przewidywania – nie byłem fantastycznym dryblerem, ani urodzonym strzelcem. Czytanie gry i wyobraźnia to była największa siła, dzięki której mogłem kierować drużyną na boisku. Zaś prostopadłymi podciętymi piłkami za plecy obrońców, które były moim znakiem firmowym, nadrabiałem słabsze warunki fizyczne.

Czytanie gry do dziś stanowi pański olbrzymi kapitał.

JERZY BRZĘCZEK: – Tu się zgodzę, z ławki nadal jestem w stanie przewidywać rozwój wielu sytuacji przed zawodnikami. Procentują lata spędzone w piłce, i tysiące meczów, które rozgrywałem jako zawodnik, a później trener. Tyle że dziś szkoleniowiec w pojedynkę nic nie zrobi. Trzeba mieć sztab zaufanych ludzi, którzy będą mieć podobną wizję, ale też prawo do wyrażania własnych opinii. Moi współpracownicy muszą wręcz umieć powiedzieć, co myślą na dany temat, a nie to, co ja chciałbym usłyszeć. Właśnie taki jest Tomek Mazurkiewicz, z którym graliśmy razem w Olimpii i od tamtej pory przyjaźnimy się, choć mamy zupełnie różne charaktery. Bo dzięki temu dopełniamy się w pracy.

Gdzie przejmował pan klub na bardziej wariackich papierach – w Gdańsku, czy Wisłę w Płocku?

JERZY BRZĘCZEK: – Jestem wdzięczny szefom Lechii, że dali mi zaistnieć na najwyższym szczeblu po zaledwie czterech latach, odkąd zacząłem pracować jako trener w Rakowie Częstochowa, była to bowiem szkoła życia. Gdy przyszedłem do Gdańska, zajmowaliśmy 14 miejsce, w klubie był totalny chaos i bałagan, na treningu 28 zawodników, w tym wielu obcokrajowców z różnych kultur. Dominujący był tam strach ludzi zarządzających przed spadkiem. Dlatego uważam, że wykonaliśmy wtedy wielką robotę. Tyle że jeśli w Lechii nie zmieni się podejścia do prowadzenia klubu, kłopoty – które w kończącym się sezonie ponownie miały miejsce – będą się powtarzały. Niby byliśmy bardzo blisko dojścia do strefy medalowej, ale właśnie wówczas zaczęły się za moimi plecami ruchy, które miały niezwykle negatywny wpływ na szatnię. Rozbijały wszystko, co wcześniej udało się zbudować. Dlatego żałowałem, że sam nie zrezygnowałem z pracy po zakończeniu sezonu i wykonaniu zdania, choć miałem taki zamiar. Popełniłem błąd, dłuższa praca w takich warunkach nie miała sensu.

Nie miał pan obaw, że w Płocku będzie podobnie, w sytuacji, gdy przejął pan klub kilkadziesiąt godzin przed startem sezonu?

JERZY BRZĘCZEK: – Nie. Po pierwsze nie miałem zbyt wiele do stracenia; jedynie urlop, na zagraniczny wyjazd byliśmy już zresztą z żoną spakowani. A po drugie – od początku widziałem potencjał w piłkarzach, których udało się w Płocku zatrudnić. Zatem mimo że ofertę pracy dostałem cztery dni przed startem nowego sezonu, podchodziłem do wyzwania bardzo spokojnie. I z przekonaniem, że szybko opanujemy sytuację na tyle, żeby spokojnie się utrzymać. Bo taki był wówczas podstawowy cel.

Wchodząc do płockiej szatni zobaczył pan zawodnika podobnego do… Brzęczka w czasach piłkarskich?

JERZY BRZĘCZEK: – Na dzień dobry dałem wszystkim, a zwłaszcza jednemu zawodnikowi w szatni do zrozumienia, że będę o nich walczył. Pod warunkiem jednak, że wszyscy będziemy ciągnąć wózek w tym samym kierunku. Nie musimy się kochać, ale powinniśmy mieć do siebie zaufanie. Nie było czasu na zapoznawanie się, więc uznałem, że najlepiej będzie, jak od razu jasno wyłożę swoje warunki.

Zapytam zatem wprost – ile Dominik Furman ma z Jerzego Brzęczka?

JERZY BRZĘCZEK: – Dominik ma zdecydowanie większe umiejętności niż ja. Patrząc na jego grę i jakość podań, również na stałe fragmenty – mówię to z pełnym przekonaniem. Charakterologicznie jesteśmy jednak inni. Furman jest gościem, który już dużo przeżył, ale jest na tyle ambitny, że nie zawsze emocje, które mu towarzyszą pozwalają na racjonalne reakcje. Ja nie miałem z tym nigdy problemu, natomiast Dominikowi zdarza się – choć już znacznie rzadziej niż na początku współpracy ze mną – że najpierw coś zrobi, a dopiero potem pomyśli, czy to dla niego i dla drużyny jest korzystne. W ostatnim czasie naprawdę niesamowicie dojrzał emocjonalnie. A jeśli chodzi o zaangażowanie w trening, zawsze był mega profesjonalny. Dużo pracował ostatnio indywidualnie nad siłą, co wiosną widać na boisku. Po wyeliminowaniu tego mankamentu spokojnie powinien dostać szansę w reprezentacji Polski. Bo zasługuje. Gdyby teraz grał w Legii, prawdopodobnie pojechałby na mundial, a w każdym razie miałby znacznie większe szanse. Naprawdę dojrzał, odbudował się, i w sferze psychicznej jest znacznie mocniejszy niż był kiedykolwiek.

Fot. Rafał Oleksiewicz/Pressfocus

Zdarzyło się, że mieliście duże różnice zdań?

JERZY BRZĘCZEK: – Nawet nie. Twoja mądrość jako trenera musi polegać na tym, żeby nie doprowadzać do zwarć z żadnym zawodników w szatni. Owszem, nasze spojrzenie na pewne niuanse może się różnić, ale o tym zawsze można podyskutować w cztery oczy. Myślę, że „Furmi” ma do mnie duży szacunek, bo widzi, że jako były piłkarz, który grał kiedyś na tej samej pozycji, jestem mu w stanie jeszcze sporo podpowiedzieć.

Kto jeszcze z pańskich zawodników zasługuje na powołanie od Adama Nawałki?

JERZY BRZĘCZEK: – Na pewno Damian Szymański. To prawdziwy wojownik, gość, który ma niesamowity charakter. Na początku „Szycha” walczył z „Furmim”, o to, kto jest ważniejszy w środku pola, ale dotarli się i teraz świetnie się uzupełniają. Również nienawidzi przegrywać, więc zawsze ciągnie zespół do przodu. Nawet ostro i zdecydowanie, jeśli zachodzi taka potrzeba. Bardzo pozytywny typ, żołnierz, którego współpracownicy selekcjonera bardzo często obserwowali nawet wiosną. Musi zatem być wysoko w rankingu trenera Nawałki.

W jaki sposób odzyskał pan dla polskiego futbolu Alana Urygę?

JERZY BRZĘCZEK: – Jego przykład pokazuje, że w karierze potrzeba trochę szczęścia i… przypadku. Nigdy wcześniej nie miałem go w treningu, nie znałem jego charakteru i zupełnie inaczej odbierałem patrząc z trybun, ewentualnie w telewizji. A szkoda, bo dziś wiem, że gdybym wziął takiego wojownika do GKS Katowice – a były takie plany – oraz Adama Dźwigałę, którego też oglądaliśmy pod kątem sprowadzenia na Bukową, to awansowałbym ze śląskim zespołem do ekstraklasy. Nie mam co do tego nawet najmniejszych wątpliwości, to były te dwa brakujące elementy do powodzenia w GieKSie, właśnie konkretnie takich typów zawodników zabrakło mi w Katowicach. „Dźwigu” ma niesamowite umiejętności, dobre warunki i jest niezwykle szybki, ale żeby grać na ósemce, czy dziesiątce czegoś zawsze mu brakowało. Na tyle że przegrywał rywalizację. Natomiast jako stoper sprawdza się znakomicie. Na co zwróciłem uwagę, gdy prowadziłem go jeszcze w Lechii. Do prowadzonego przeze mnie GKS pasowałby idealnie, ale to już się, niestety, nie wróci.

Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus

Pozycję zmienił pan także Arkadiuszowi Recy. Czyżby również przypadkiem?

JERZY BRZĘCZEK: – To najszybszy zawodnik w naszej ekipie, szybszy nawet od Konrada Michalaka, dlatego uznałem, że ma największe predyspozycje do rozwijania się właśnie na lewej obronie. W środkowej strefie, ze względu na to, że bardzo późno rozpoczął poważny trening, widać jego braki zarówno taktyczne, jak i techniczne. Zwłaszcza wówczas, kiedy trzeba grać z rywalem na plecach, a powinien popracować także nad ostatnim podaniem. Natomiast kiedy wchodzi z głębi pola na pełnej szybkości, przy swoich parametrach zawsze przedrze się w strefę obronną rywala. Co zaczęliśmy już wykorzystywać, choć jeszcze zbyt rzadko.

Jest pan zwolennikiem rozwiązania 7+4 w kwestiach proporcji Polaków i obcokrajowców w wyjściowym składzie?

JERZY BRZĘCZEK: – W polskich klubach, które nie dysponują budżetami takimi jak Legia lub Lech, przewaga powinna być na korzyść naszych zawodników. Obcokrajowcy są potrzebni, ale tylko pod warunkiem, że są wyraźnie lepsi od naszych zawodników. Takie zasady obowiązywały w Austrii, gdy tam trafiłem. I uważam, że były zdrowe. Dlatego uznałem, że w miejscu, w którym obecnie jest Wisła Płock, 70 procent składu powinni stanowić Polacy.

Płoccy stranieri trzymają odpowiedni poziom?

JERZY BRZĘCZEK: – Oczywiście! Niko Varela ma niesamowite umiejętności, świetne uderzenie, zmysł do gry kombinacyjnej, i może grać na kilku pozycjach. Giorgi Merebashvili jest specyficzny, zarówno na boisku, jak i pod względem charakterologicznym. Ale dzięki temu po jego indywidualnych akcjach – jeśli się sam nie okiwa pod bramką przeciwnika, a ten typ miewa i tak – możemy stwarzać duże zagrożenie. Semir Stilić jest niesamowicie szanowany przez chłopaków, za spokój i za to, że wszystko robi na maksa. Niekiedy wyłączam go jednak z treningu, żeby w tygodniu nie zabić przed meczem. Musi bowiem mieć świeżość, żeby sprzedać swój błysk. Jose Kante to również bardzo pozytywny typ, ale niestety – jego narzeczona chce już wrócić do Hiszpanii.

Fot. Rafał Oleksiewicz/Pressfocus

Muszę panu pogratulować wyczucia z Thomasem Daehne. Pewnie wielu trenerów po koszmarnym, lutowym debiucie skreśliłoby Niemca, tymczasem pan wytrzymał ciśnienie.

JERZY BRZĘCZEK: – Wiedziałem kogo sprowadziliśmy, to znaczy jakie nowy bramkarz ma umiejętności i na co go stać, co zresztą później wielokrotnie potwierdził. Owszem, popełnił niewybaczalne błędy w meczu z Górnikiem Zabrze, ale gdybym po tamtym występie odsunął Thomasa od jedenastki, miałbym spalonych obu bramkarzy, a nie jednego. A na takiego samobója nie mógłby sobie pozwolić nikt na moim miejscu.

O co walczy pan z Wisłą na ligowym finiszu?

JERZY BRZĘCZEK: – Po doświadczeniach, które zebrałem w GKS, przestałem myśleć, co będzie za kilka tygodni. Wiem już, że to nie ma najmniejszego sensu. Wybiegając w przyszłość popełniasz karygodny błąd, nie myślisz o tym co jest dziś i nie koncentrujesz się na istotnych kwestiach. To może banał, ale najbliższy mecz jest najważniejszy. Przecież jeśli dziś dostaniesz w pałę, za trzy, czy cztery kolejki twój punkt odniesienia będzie zupełnie inny. Tej wiedzy zabrakło mi w Katowicach, ale wyciągnąłem wnioski. A dodatkowo życie wręcz przerosło marzenia w Płocku. Przed rundą finałową powiedziałem zawodnikom, że na każdy mecz wyjdziemy po to, żeby wygrać. Nie zamierzamy być przecież turystami, czy biernymi pasażerami w podróży do końca sezonu. Jeśli przy takim nastawieniu udałoby się wywalczyć czwarte miejsce bylibyśmy szczęśliwi.

Miał pan może poczucie, że w Zabrzu w 32. kolejce wygrał dla Wisły – a kosztem Górnika – miano największej rewelacji sezonu?

JERZY BRZĘCZEK: – Już powiedziałem, że po doświadczeniach w Katowicach nie dzielę skóry na niedźwiedziu. Podchodziłem do naszej rywalizacji zdroworozsądkowo, to znaczy, że dopóki sezon się nie skończy, będzie trwała rywalizacja z Górnikiem. Bo że zabrzanie nie odpuszczą – było więcej niż pewne. Jest w Polsce kilka klubów, które mają lepszych zawodników od nas, natomiast w Płocku podstawową siłą jest kolektyw. Dlatego ważne jest to, żeby się nie przegrzać, nie przemotywować i nie odpłynąć, co łatwo może się zdarzyć, kiedy nie masz doświadczenia w grze o wysokie stawki. Wtedy najłatwiej dostać w łeb. Podstawą jest pokora. Im wyżej się bowiem wspiąłeś, tym szybciej i boleśniej możesz upaść.

Nie obawia się pan rozbioru zespołu po zakończeniu sezonu?

JERZY BRZĘCZEK: – Jestem przygotowany na odejście dwóch, trzech piłkarzy, z dyrektorem sportowym Łukaszem Masłowskim już szukamy ewentualnych następców. Kante nie jest zainteresowany nowym kontraktem, Michalak wróci do Legii, ale nie jest jeszcze przesądzone, jak potoczą się potem jego losy. Duże jest zainteresowanie Recą, Furman także ma propozycje. Kilka zmian w kadrze Wisły na pewno więc nastąpi, mam tego świadomość. Taka jest kolej rzeczy, w klubach takich, jak Wisła, trzeba zresztą co jakiś czas wpuścić trochę świeżej krwi, żeby nikt nie obrósł w piórka. Musimy po prostu zadbać, aby rywalizacja nadal była na podobnym poziomie jak w obecnym sezonie.