Jest lament

Marian CZAKAŃSKI: Dwa debiuty zbiegają się w Jekaterynburgu podczas drużynowych ME – pana roli nowego trenera polskiej kadry i pierwszy taki turniej w formacie olimpijskim, czyli drużyn mieszanych, trzy kobiety i tyluż mężczyzn.
Mirosław BŁACHNIO: Po bardzo nieudanych mistrzostwach Europy chcemy w Rosji pokazać się z lepszej strony. To ma być takie odbicie się, pozostawienie po sobie lepszego wrażenia i swego rodzaju nowe otwarcie. Zarówno dla mnie jak i kadrowiczów. Inna sprawa, że specjalnie do tych zawodów nie przygotowywaliśmy się, chcemy je zaliczyć z marszu. Ale też jedziemy w składzie najlepszym na jaki nas dziś stać. Wielkich sukcesów nie obiecuję, ale wygranie 1-2 meczów byłoby dobrym sygnałem.

Przybliżmy warunki jakie należy spełnić, by w Tokio w 2020 roku móc pojawić się na olimpijskich matach drużynowo.
Mirosław BŁACHNIO: Drużyny są sześcioosobowe, trzy kobiety, trzech mężczyzn, w określonych limitach wagowych. Ale cała trudność polega na tym, że wystąpić mogą jedynie zawodnicy, którzy zakwalifikują się do igrzysk na podstawie olimpijskiego rankingu. Więc rachunek jest prosty – by w Tokio móc wystawić drużynę, musimy zdobyć sześć kwalifikacji indywidualnych, o co nie będzie łatwo. I sądzę, że z 21 ekip, która zgłosiły się do ME w Jekaterynburgu, nie wszystkie te warunki spełnią. Nam też będzie trudno.

Dla nas model olimpijskiej drużynówki jest mało atrakcyjny. Nie mamy dwóch symetrycznie dobrych reprezentacji. Więcej sukcesów odnotowywały w ostatnich latach kobiety.
Mirosław BŁACHNIO: Tak, dziewczyny były wicemistrzyniami świata i Europy. Gorzej było z ekipą męską. Turnieje drużynowe zawsze były rozgrywane po rywalizacji indywidualnej, a że najczęściej dziewczyny odpadały już w na początku turnieju, to potem była motywacja i siły w drużynówce.

Pańscy poprzednicy dopiero co złożyli pisemne rezygnacje po kolejnych nieudanych mistrzostwach Europy. Czy z tej garstki reprezentantów da się jeszcze dość wycisnąć?
Mirosław BŁACHNIO: Myślę, że posiadają oni potencjał większy niż pokazali to podczas ME w Tel Awiwie. Gdybym w to nie wierzył, nie brałbym się za to. Dlaczego kolejne mistrzostwa nie wypaliły, to temat na dłuższą rozmowę. Zawodnicy po nieudanych ME stracili stypendia, więc atmosfera nie jest najlepsza. Ale wspólnie musimy wyjść z tego dołka.

Jaki ma pan pomysł na reanimację polskich dżudoków?
Mirosław BŁACHNIO: Największe możliwości tkwią w przygotowaniu mentalnym. Ta ekipa musi się wewnętrznie zmobilizować. Musi się nauczyć wykorzystywać szanse jakie pojawiają się w walce. Nade wszystko jednak stawiam na dyscyplinę. Do igrzysk pozostało niewiele czasu, więc wszystkiego zmienić się nie da. Ale musi pojawić się stabilizacja formy. Wciąż jeszcze zawodnicy poznają mnie, a ja ich. Dla nas w tym roku najważniejsze będą jesienne mistrzostwa świata. Do tego czasu żadnej rewolucji nie będzie, ale po nich się rozliczymy z wyników. Ich brak oznacza, że zawodnik musi sobie szukać miejsca na imprezach niższej rangi i to będzie jego pozycja. Bywało, że zawodnik dostawał 10 szans startu w dużych imprezach. Spalił jedną, potem drugą i wciąż nic się nie działo, bo zostało mu jeszcze osiem. Tak komfortowej sytuacji u mnie zawodnicy mieć już nie będą. Wyjeżdżamy na duże imprezy nie dla uczestnictwa, a dla wyników.

W rozmowach przed ostatnimi ME zawodnicy na zgrupowaniu w Zakopanem byli w świetnych nastrojach, optymistyczni, wyluzowani, mieli do dyspozycji trenerów, lekarzy, psychologów, tylko za tym nie poszły wyniki.
Mirosław BŁACHNIO: No właśnie. Na początku roku zachwycaliśmy się medalami z Grand Slamu i Grand Prix. Ale przyszła impreza mistrzowska i znaleźliśmy się z ręką w nocniku. Przygotowania były bezstresowe, ten miał przyjść na zawodach i przyszedł, tyle tylko, że zawodnicy sobie z tym nie poradzili. W trudnej sytuacji organizm odmówił posłuszeństwa. Dlatego w tak trudnej dyscyplinie jak dżudo, stres musi być codzienny, musi być oswojony, bo inaczej znów będziemy zaskakiwani na macie. Postanowiłem, że nawet planu treningu zawodnicy nie poznają. To ma być coś do czego każdego dnia muszą się błyskawicznie dostosować. Kończymy także z filozofią: budujemy ranking. Goniliśmy z imprezy na imprezę, bo trzeba się jak najlepiej pozycjonować w rankingu, kradnąc czas, który powinien być przeznaczony do dobry trening. Była grupką zawodników, którzy wypracowali sobie sposób wślizgiwania się na takie wyjazdy. Teraz zawodnik będzie musiał swoje wypracować, natrenować. Na końcu, po pełnym cyklu treningowym, będzie dopiero ważna impreza. Myślę, że to rankingowi nie zaszkodzi.

No to powiem panu, że ma pan przerąbane. Jeszcze miesiąc, dwa, a na biurku prezesa PZJ utyskiwania zawodników wsparte zostaną „przemyśleniami” trenerów klubowych, o tym jak pan błądzi, że kadrowicze woleliby ćwiczyć ze swoim szkoleniowcem, tylko na dużych zawodach można się doskonalić, itd….
Mirosław BŁACHNIO: Już gdy okazało się, że przejmuję kadrę poniósł się lament. Że nie w te ręce powinna ona trafić. Ale jako trener kadry juniorów pracowałem już w gorszych warunkach, gdy brakowało nie tylko pieniędzy. Wyszły mi z tego trzy medale mistrzostw świata, co chyba nie prędko się powtórzy. Więc mam wewnętrzną pewność, że obrałem właściwą drogę i podołam tej robocie.