Jeszcze nie czas na łzy

Ktoś mógłby trochę poetycko powiedzieć, że nawet niebo płakało we wtorkowy wieczór nad tym co dzieje się ostatnio z Piastem. Tuż po końcowym gwizdku nad stadionem przy Okrzei rozpętała się ulewa. Łzy popłynęły też z oczu kilku młodych kibiców. – Wróciłam do domu i się popłakałam… – przyznała Oliwia, jedna z fanek niebiesko-czerwonych. Przygnębienie było odczuwalne na klubowych korytarzach, bo nie ma co ukrywać, że los wielu zwykłych, szarych pracowników zależy tak naprawdę od kilkunastu zawodników i tego, co zrobią w ostatnich dwóch kolejkach. Różnice w obecnym, ekstraklasowym budżecie a w pierwszoligowym są przecież ogromne i nie ma się co czarować, że bez cięć i zaciągania pasa, po ewentualnym spadku, się nie obędzie.

Szatnia gliwiczan długo po końcowym gwizdku pozostawała zamknięta. Można się domyślać, że zawodnicy sporo ze sobą rozmawiali. Wzajemnych pretensji brakować nie mogło, bo po raz kolejny pojedyncze błędy okazały się kosztowne. – Tuż po meczu zapadła cisza, bo byliśmy przygnębieni porażką, której nie powinno być – przyznał napastnik, Karol Angielski.

Piłkarze, gdy już wychodzili z szatni najchętniej zapadliby się pod ziemię. Gerard Badia, który choć jest Katalończykiem, niezwykle mocno zżył się z Piastem. Gdy opuszczał budynek wyglądał, jak „siedem nieszczęść”. Nawet nie wiedział co powiedzieć, wolał wziąć na ramiona swoją córeczkę Valerię i przytulić żonę, Gemmę. – On to wszystko bardzo przeżywa. W domu także to widać. Wierzę jednak, że wszystko dobrze się skończy – przyznała Hiszpanka. – Wszyscy grają pod nas, a my sami sobie komplikujemy sytuację. Trudno to pojąć. Aż głowa pęka od myślenia – stwierdził szczerze bramkarz Jakub Szmatuła.

Zrozumiała frustracja

Kibice podczas meczu i tak „łaskawie” potraktowali piłkarzy, prześmiewczo oklaskując nieudane akcje. W przeszłości przecież zdarzały się przypadki chamskiego i wulgarnego obrażania zawodników, które walczyli o utrzymanie.

– Od kilku spotkań mówimy, że kolejny mecz będzie „na noże”, a nie do końca to później widać. Nie dziwię się kibicom. Są sfrustrowani naszą grą i wynikami. Wiadomo jak wygląda ten sezon, jakie były oczekiwania latem. Niektórzy mówią, że w większości spotkań graliśmy nieźle. Może i tak, ale punktów nie ma. Musimy wygrywać, a nie grać pięknie i przegrywać – denerwował się Martin Konczkowski. Boczny obrońca w poprzednim sezonie przeżył gorycz spadku z chorzowskim Ruchem. Nic więc dziwnego, że drugi rok z rzędu nie chciałby przeżywać takiej samej sportowej katastrofy.

Nie mają na co narzekać

Aby tak się stało Piast musi wygrać we Wrocławiu i wtedy na pewno przed ostatnią kolejką nie będzie musiał gonić rywali z dna ligowej tabeli. Mecze ze Śląskiem i Bruk-Betem będą spotkaniami o przyszłość klubu, bo nie wiadomo, jakie plany wobec klubu mają włodarze miasta, które jest przecież większościowym udziałowcem Piasta. – Paradoksalnie mimo ostatnich porażek wciąż wszystko zależy od nas – usłyszeliśmy od władz klubu, które robiły i robią wszystko, aby drużyna mogła się skupić tylko na jednym, na grze i walce o utrzymanie. Gdy np. rok temu „Niebiescy” spadali z ekstraklasy, organizacyjnie działo się bardzo źle. Piłkarze zamiast myśleć o grze, myśleli o zaległościach, długach i obietnicach. W Gliwicach jest zupełnie inaczej. Według naszych informacji piłkarze otrzymują pensje w terminie, a niektóre wypłaty trafiły na ich konta nawet wcześniej. Warunki niemal idealne. Drużyna ma więc dwie ostatnie szanse, aby pokazać, że zasługuje na miejsce w elicie i aby dać kibicom nawet nie odrobinę radości, a po prostu uczucie ulgi…