„Już byli w ogródku…” czyli parada odstrzelonych

22 zawodników reprezentacji Polski zgłoszonych zostało przez kapitana związkowego, Józefa Kałużę, na mistrzostwa świata we Francji. Ale tylko 15 z nich pojechało do Strasbourga i wzięło udział w pamiętnym meczu przeciwko Brazylijczykom (czterech oczywiście oglądało go z ławki). Pozostali czekali w Polsce na to, aby w przypadku kontuzji któregoś z kolegów udać się w trybie nagłym nad Sekwanę. Takiej potrzeby ostatecznie nie było, a jeżeli można mówić o kimś, kogo Józef Kałuża „odstrzelił” w ostatniej chwili, to takim zawodnikiem okazał się Jan Wasiewicz. Polacy, dokładnie na 13 dni przed starciem z „Canarinhos”, mierzyli się w Warszawie z Irlandią. Wygrali 6:0, a pierwszego gola strzelił… właśnie Wasiewicz. Do Francji jednak nie pojechał.

Erwin Nyc – tu już jako trener, kilka lat po wojnie – w słynnym pojedynku z Brazylią w 1938 w Strasburgu w ostatniej chwili zastąpił w kadrze Jana Wasiewskiego. Fot. Archiwum „Sportu”

W pociągu, a następnie w wyjściowym składzie (!), zastąpił go – urodzony w Katowicach, choć reprezentujący wówczas stołeczną Polonię – Erwin Nyc. Pozostałych 10 zawodników z meczu z Irlandią zagrało przeciwko Brazylii. Obecność Nyca zaś podwyższyła – z pięciu do sześciu – liczbę Ślązaków w wyjściowym zestawieniu.

Nie strzelasz – nie jedziesz

Na kolejny mundialowy występ – i przedmundialowe decyzje trenerskie – czekaliśmy 36 lat.
Kadra na finały MŚ 1974 zaczęła się krystalizować na początku 1974 roku. Jeszcze zimą, a następnie wczesną wiosną Kazimierz Górski zwoływał zespół kilka razy, na mecze sparingowe przeciwko zespołom klubowym, a drużyna olimpijska Andrzeja Strejlaua, pod szyldem pierwszej reprezentacji, rozegrała nawet dwa mecze… na Haiti. Kluczowe decyzje podejmowano jednak w maju, po meczu towarzyskim przeciwko Grecji. Wcześniej cała Polska żyła tym, czy Włodzimierz Lubański zdąży wyleczyć się na mundial. 7 kwietnia, po 10 miesiącach przerwy, napastnik Górnika Zabrze wrócił na boisko i zagrał mecz ligowy przeciwko Ruchowi Chorzów. Wiadomo jednak było, że leczenie kontuzji kolana, której doznał w meczu eliminacyjnym przeciwko Anglii na Stadionie Śląskim, nie zostało przeprowadzone prawidłowo i najlepszy na owe czasy strzelec reprezentacji Polski do RFN nie pojedzie.

Wspomniany mecz przeciwko Grekom okazał się pechowy dla Zygmunta Garłowskiego. Pomocnik Śląska Wrocław zmarnował znakomitą okazję bramkową i to – podobno – zadecydowało o tym, że Kazimierz Górski zdecydował się zabrać na mundial Romana Jakóbczaka z Lecha Poznań. Pod nieobecność Lubańskiego pewnymi wyjazdu na mistrzostwa świata byli, jeżeli chodzi o środkowych napastników, Jan Domarski i Andrzej Szarmach. Pozostawała kwestia trzeciego piłkarza na tę pozycję. Zwyciężyła opcja ze Zdzisławem Kapką, kosztem Joachima Marxa, który nie grał w kadrze od IO w Monachium. Istnieje opinia, że „Asiu” nie pojechał na mundial, bo… nie urodził się w Polsce Ludowej. Przypomnijmy, że przyszedł na świat w Gleiwitz, które niespełna pięć miesięcy zostały zajęte przez Armię Czerwoną, zostały przyłączone do Polski i stały się Gliwicami.

Stanisław i Stanisław

Na podobny sposób selekcjonowania piłkarzy na mundial w Argentynie zdecydował się cztery lata później Jacek Gmoch. W styczniu 1978 roku trener powołał nawet dwie grupy piłkarzy. Jedna nosiła szyld „kadra MŚ”, a druga – „kadra narodowa”. Ostatecznie między obu ekipami następowały pewne przesunięcia. Na mundial nie pojechali znajdujący się w pierwszym zestawieniu Zbigniew Płaszewski, Jan Sobol i Wojciech Tyc; tymczasem przepustkę wywalczyli sobie np. Wojciech Rudy i Mirosław Justek, którzy nie byli pierwszym wyborem selekcjonera, a także trzech zawodników, którzy początkowo w ogóle nie znaleźli się w gronie 44 piłkarzy. Wśród nich był m.in. wracający do kadry Jerzy Gorgoń. 24 kwietnia po spotkaniu z Bułgarią na Stadionie Dziesięciolecia, Jacek Gmoch podał nazwiska 24 zawodników, co oznaczało, że będzie musiał odrzucić dwóch piłkarzy.

Pierwsza niewiadoma „rozwiązała się” sama. Pięć dni po ogłoszeniu powołań Stanisław Terlecki, w meczu ligowym ŁKS-u przeciwko Polonii Bytom, zerwał więzadła w lewym kolanie i mundial miał z głowy. Decyzja co do drugiego z „odstrzelonych” nie była specjalnym zaskoczeniem. Trener Gmoch zdecydował się nie zabierać do Argentyny Stanisława Sobczyńskiego. Prawy obrońca warszawskiej Legii nie miał większych szans na to, aby rywalizować o wyjściowy skład z Antonim Szymanowskim. W ogóle sam fakt, że Sobczyński znalazł się w szerokiej kadrze i był, tak naprawdę, o włos od wyjazdu do Argentyny, był co najmniej zastanawiający. Przecież zawodnik ten ostatni mecz w kadrze rozegrał w… 1974 roku, czyli cztery lata wcześniej!

Zgubne poczucie wyjątkowości

Po wspaniałej dla polskiej piłki dekadzie lat 70. w zasadzie trudno było przypuszczać, że i kolejna zacznie się dla biało-czerwonych „z wysokiego C”. Na czele kadry stał przecież – po raz pierwszy w historii – człowiek ze Śląska. Na dodatek – z punktu widzenia metryki – „gołowąs” jeszcze, któremu – niezależnie od piłkarskich sukcesów na murawie oraz trenerskich w klubach – brakowało w dorobku medali olimpijskich, o mundialu nie wspominając. Gdyby jednak w jego wyborach przed finałami MŚ w 1982 – niby kwalifikacja do nich była rzeczą oczywistą, a przecież jednak niebanalną, zważywszy na koszmarny bilans wcześniejszych bojów w eliminacyjnym rywalem z tzw. Niemieckiej Republiki Demokratycznej – szukać niespodzianek, trzeba byłoby sięgnąć właśnie do tych najbardziej utytułowanych, mających na koncie niejeden krążek. Zgubiło ich jednak… poczucie własnej wyjątkowości; tylko z tego powodu nie znaleźli się w samolocie do słonecznej Hiszpanii.

Ten pierwszy z Hiszpanii zresztą na swoje ostatnie zgrupowanie kadry – mowa o przygotowaniach do rewanżowej potyczki z NRD – przyleciał. Jan Tomaszewski krótko przed tą potyczką w bramce Herculesa Alicante zagrał niezły mecz przeciwko samemu Realowi, przekonany był więc, że to on łapać będzie w Lipsku. „Wyglądał jak zbity pies” – tak Antoni Piechniczek w swej biografii opisuje stan ducha „Tomka” podczas 90 minut gry. Jeszcze tego samego dnia, podczas pomeczowej kolacji, selekcjoner zadeklarował krótko: zabierze na mundial wszystkich uczestników wyprawy za zachodnią granicę. Tomaszewski uniósł się jednak honorem. „Panowie, beze mnie. Dziękuję, ale się wypisuję” – mniej więcej w tych słowach pozbawił się – jak się potem okazało – szansy na drugi w karierze mundialowy medal.

Antoni Szymanowski – jakże utytułowany kadrowicz – de facto sam wykluczył się z wyjazdu do Hiszpanii. Fot. Archiwum „Sportu”

Nie tylko on zresztą. Antoniego Szymanowskiego w meczach kwalifikacyjnych nie było. Ale przed mundialem Piechniczek zaprosił go na zgrupowanie „w tych drugich Niemczech”. Obrońca przyjechał z FC Brugge, ale… odmówił gry na lewej obronie w jednym ze sparingów. I to był ten moment, w którym ostatecznie z listy kandydatów na finały MŚ wypadł.

Dwa gole w Montevideo – za mało!

Jeżeli ktoś – po tych wydarzeniach – chciał szukać haków na Piechniczka, szybko stracił argumenty. Chorzowian z urodzenia, a wiślanin z wyboru trzecim miejscem na hiszpańskich boiskach dał odpór krytykom i krytykantom, i trudno było w kolejnych latach znaleźć tych, co by chcieli jego decyzje podważać. Jako pierwszy trener w historii rodzimej „kopanej” po raz drugi otwarł biało-czerwonym drogę na mundial. Nikt więc specjalnie nie dyskutował z nieobecnością w meksykańskiej kadrze np. Dariusz Wdowczyka, Waldemara Prusika czy Krzysztofa Barana, choć ten ledwie parę miesięcy wcześniej – na latynoskiej ziemi, bo w Montevideo – zaliczył reprezentacyjny debiut-marzenie, czyli dwa gole w starciu z Urugwajem. Jeżeli o kogoś podniosło się larum, to co najwyżej o Pawła Janasa – a więc znów medalistę MŚ. Selekcjoner – we wspomnianej już biografii – przyznał się do błędu, wynikającego – jak mówił – z niewiedzy. Bo w dobie bezinternetowej, gdy żelazna kurtyna wciąż dzieliła Stary Kontynent (i cały świat), nielekko było o bieżące śledzenie formy stopera we Francji. A tytuł „najlepszego obcokrajowca ligi francuskiej”, przyznany Janasowi przez miejscowe media, okazał się niewystarczający…

„Egzekucja” przed kamerami

„Janosik” z kolei dwadzieścia lat później – już po drugiej stronie barykady – sam wywinął „numer stulecia”, rozdając powołania na mundial w Niemczech. I nie chodziło tym razem o jedną osobę, ale o całą grupę graczy, mających niebagatelny wkład w wywalczenie awansu. „Wiem, że był bohaterem eliminacji. Ale te skończyły się jesienią. A dziś to zmęczony i załamany zawodnik” – tak tłumaczył nieobecność najlepszego polskiego snajpera kwalifikacji w kadrze na turniej finałowy.

Tomasz Frankowski na Wembley okazał się sprytniejszy od Rio Ferdinanda i Johna Terry’ego. Ale potem sam został „przechytrzony” przez selekcjonera. Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Tomaszowi Frankowskiemu – bo o nim mowa – pozostało bezsilne zgrzytanie zębami przed ekranem telewizora (ogłoszenie 23 nominacji zamieniono w telewizyjny spektakl, w którym wygnieciona kartka z nazwiskami, wyciągnięta z kieszeni garnituru trenera, sprawiała siermiężne wrażenie) i bolesne odczytywanie kolejnych SMS-ów z „kondolencjami”. Równie wielki szok przeżył Jerzy Dudek – bo przecież nie minął jeszcze rok od jego historycznego i spektakularnego występu w finale Champions League w Stambule. „Jestem jednym z tych, którzy nadają kształt i charakter tej drużynie. I trener Janas o tym wie” – mówił parę dni przed nominacjami w jednym z prasowych wywiadów. Jak się okazało – nie wiedział… Przy tych dwóch wielkich nieobecnych, dwa kolejne „odstrzelone” nazwiska to już małe piwo; choć pewnie dwaj kolejni (obok „Franka”) Tomaszowie – Kłos i Rząsa – akurat tego porównania by nie użyli…

Iwan bez zupki…

To było zresztą pechowe imię. Cztery lata wcześniej Jerzy Engel nie wziął na Daleki Wschód Tomasza Iwana (w tym roku powetuje sobie tamtą nieobecność dyrektorską bytnością na mundialu rozgrywanym na znacznie bliższym wschodzie…). Wiele lat później były selekcjoner zasugeruje publicznie, że za tamtą decyzją stał nie tyle on, co władze PZPN; tak czy siak jednak akurat ta jedna decyzja „ugotowała” zespół znacznie skuteczniej, niż wszystkie zupki w torebce, na których znalazły się wizerunki kadrowiczów…

* * *
Dziś Adam Nawałka był bogatszy o doświadczenia swych poprzedników – te dotyczące odbioru jego decyzji, jak i te, w których zawierały się efekty podjętych werdyktów już na mundialowych boiskach. Trochę mniej też u niego spektakularnych „odstrzeleń”. Co nie zmienia faktu, że – w dobie rozwiniętych mediów społecznościowych – o każdym jego personalnym werdykcie dyskutować się będzie i goręcej, niż o wszystkich opisanych wyżej razem…