Kamil Gorzała. „Rozwód” bez pożegnania

 

Kamil Gorzała wspomina, że w GKS-ie Jastrzębie prawie zawsze było biednie, ale sytuację ratowała wspaniała atmosfera w szatni.

 

Przed dwoma tygodniami GKS 1962 Jastrzębie rozpoczął wśród kibiców akcję, której zadaniem jest wyłonienie najlepszej jedenastki tej drużyny w XXI wieku. Niespełna 32-letni Kamil Gorzała został nominowany w kategorii najlepszych środkowych pomocników, a jego rywalami byli (w kolejności alfabetycznej) Mariusz Adaszek, Arkadiusz Taraszkiewicz, Damian Tront i Witold Wawrzyczek.

Do najlepszej jedenastki przebili się Adaszek i Wawrzyczek, którzy zdobyli 75% głosów. – Nie dawałem sobie większych szans na wygranie rywalizacji z „Gitarą” i Mariuszem – powiedział szczerze Kamil Gorzała. – Witek nie wymaga rekomendacji, a „Mario” też miał bardzo dobry okres gry w Jastrzębiu i przeszedł później do występującej w ekstraklasie Odry Wodzisław. Cieszę się, że w ogóle znalazłem się w tak doborowym towarzystwie.

– Przygodę z piłką nożną zacząłem w Szkółce Piłkarskiej MOSiR Jastrzębie – wspomina „Gorzi”. – Trafiłem tam jako dziesięciolatek, a moim pierwszym trenerem był Mirosław Szwarga. Nigdy nie byłem próbowany na obronie, czy w bramce, od razu zostałem ukierunkowany jako piłkarz ofensywny, na środku pomocy. Do zespołu seniorów przeszedłem, gdy skończyłem 19 lat, ale grałem w rezerwach. Potem trener Piotr Rzepka włączył mnie do kadry pierwszego zespołu.

Lekkomyślny wślizg

Na pierwszy mecz ligowy Gorzała czekał pół roku, bo zadebiutował 24 maja 2008 roku w spotkaniu z Wisłą Płock w ramach rozgrywek II ligi (poziom niżej niż ekstraklasa). „Nafciarze” wygrali 1:0 po trafieniu Pawła Tomczyka (45 min), a Gorzała w 72 minucie zastąpił Witolda „Gitarę” Wawrzyczka.

– To był ostatni mecz w sezonie – mówi Kamil Gorzała. – W zespole Wisły grał wtedy Sławomir Peszko, który opuścił boisko trzy minuty przed moim wejściem. Zagrałem wtedy nie na środku pomocy, tylko na prawej stronie.

W kolejnym sezonie II ligę przemianowano na pierwszą, w niej Kamil Gorzała też zagrał tylko raz. Szóstego września 2008 roku jastrzębianie podejmowali u siebie Dolcan Ząbki i zainkasowali komplet punktów po trafieniu Roberta Żbikowskiego w 72 minucie. „Gorzi” tym razem zastąpił Jarosława Wieczorka w 82 minucie.

– Trochę mnie poniosło i zrobiłem wślizg we własnym polu karnym, po którym przeciwnik runął na ziemię – wspomina były piłkarz GKS-u. – Wystraszyłem się, że sędzia podyktuje rzut karny przeciwko nam, ale on uznał, że piłkarz Dolcanu usiłuje wymusić rzut karny. Pokazał mu drugą żółtą kartkę, a po chwili usunął z boiska. Odetchnąłem z ulgą… W ciągu półtora roku rozegrałem tylko dwa mecze w GKS-ie.

Czy byłem z tego powodu wkurzony lub „tylko” niezadowolony? Absolutnie! W ogóle nie byłem rozczarowany, bo wiedziałem, z jakimi piłkarzami konkurowałem. Grali wówczas u nas tacy piłkarze jak Kamil Wilczek, Kamil Kostecki, Jarek Wieczorek, Mariusz Adaszek. Cieszyłem się, że mam się od kogo uczyć, kogo podpatrywać.

Wejście smoka

Pierwsze bramki na swoje konto zapisał w następnym sezonie (II liga grupa wschodnia), w potyczce z Ruchem Wysokie Mazowieckie (4:1). „Gorzi” w 82 minucie zmienił Bartosza Hajczuka i kilka minut w zupełności mu wystarczyło, by dwukrotnie zmusić do kapitulacji bramkarza rywali (85, 90 min). – Nie chcę być nieskromny, ale to było prawdziwe wejście smoka – powiedział bohater niniejszego artykułu.

– Miałem nawet szansę na hat-tricka, ale zamiast strzelać podałem piłkę Felipe, bo pomyślałem sobie, że mam już dwie bramki i to mi wystarczy. Brazylijczyk jednak nie wykorzystał okazji, pozbawiając mnie asysty. Dwa gole i asysta zawsze lepiej wygląda niż dwie „gołe” bramki, prawda?

W podstawowej jedenastce GKS-u Jastrzębie Kamil Gorzała pojawił się dopiero w meczu ligi okręgowej (pierwsza kolejka sezonu 2010/2011), gdy jego zespół pokonał Czarnych Gorzyce 5:1. A potem już poszło z górki… W sumie wychowanek Szkółki Piłkarskiej MOSiR Jastrzębie rozegrał w GKS-ie 172 mecze ligowe, w których strzelił 38 goli.

Pod skrzydłami weteranów

W ciągu ośmiu lat gry w drużynie z Jastrzębia Zdroju Gorzale kilka potyczek ligowych zapadło głęboko w pamięć. – Najbardziej derbowe potyczki z GKS-em Katowice – nie pozostawia żadnych wątpliwości. – Wszystkie z nich były przerwane, a jeden – na Bukowej – zakończył się walkowerem dla nas, ponieważ sędzia został trafiony serpentyną i przerwał mecz. W dwóch takich spotkaniach grałem, jeden przesiedziałem na ławce rezerwowych.

Moje początki w zespole GKS-u być może były nieco łatwiejsze niż innych nowicjuszy, bo od razu trafiłem pod skrzydła weteranów – Witka Wawrzyczka, Tomka Ciemięgi, Jakuba Kafki. Imponowały mi podróże po całej Polsce, chociaż były czasami długie i męczące.

Wyprawa do Świnoujścia na mecz z Flotą trwała dwa dni, w jedną stronę jechaliśmy 12 godzin i płynęliśmy promem. Atmosfera w naszym klubie zawsze była znakomita i słyszę, że tak pozostało do teraz. W GKS-ie zazwyczaj było biednie, ale te niedostatki rekompensowała właśnie atmosfera w szatni i relacje pomiędzy zawodnikami. Niektórzy ludzie z klubu nas zawiedli, bo GKS nie dostał licencji na grę w I lidze.

Banita

Kamil Gorzała rozstał się z GKS-em 1962 Jastrzębie po zakończeniu sezonu 2015/2016. – Dlaczego odszedłem? Bo byłem już niepotrzebny trenerowi Jarosławowi Skrobaczowi – tłumaczy „Gorzi”. – Kiedy trenerem był jeszcze Grzegorz Łukasik, na ostatnich zajęciach w okresie roztrenowania skręciłem kolano.

Datę treningu pamiętam do dzisiaj – 12 grudnia. Przeskoczyłem przez nogę kolegi, który wykonał wślizg, lecz źle stanąłem i byłem „załatwiony”. Obyło się bez operacji, ale miałem długą przerwę. Opuchlizna z kolana zeszła dopiero po trzech tygodniach.

Po zmianie trenera w sześciu meczach zagrałem raptem 8 minut! Trener Skrobacz dał mi wyraźnie do zrozumienia, że jestem zbędny. Zamiast mnie woleli trzech juniorów. Kiedy szkoleniowiec powiedział mi, że nie widział u mnie odpowiedniego przygotowania fizycznego i mentalnego, odpowiedziałem „Jakby pan się czuł, gdyby zagrał 8 minut w 6. meczach? Został bez słowa, a po chwili mi przytaknął. Ale nie chowam do niego urazy, po prostu miał inną koncepcję budowy zespołu, w której ja się nie mieściłem.

Wprawdzie w końcówce sezonu denerwowałem się grzejąc ławę, ale potem doszedłem do wniosku, że nikomu nie będę robił problemów i odejdę z drużyny. Dzień później rozliczyłem się ze sprzętu i tyle. Nigdy nie zorganizowano mi oficjalnego pożegnania, lecz nie mam do nikogo o to żalu. Ot, samo życie.

Następnym klubem, do którego trafił Kamil Gorzała była Iskra Pszczyna. – Namówił mnie do gry w nim Bartek Grabczyński – mówi nasz bohater. – To była 4 liga, a trenerem był Mariusz Wójcik. Grali tam również Mateusz Wrana i Tomek Kocerba, a potem trenerem został Grzegorz Łukasik. Spędziłem tam półtora roku, a potem – po raz kolejny za namową „Bąbla”, czyli Bartka Grabczyńskiego – trafiłem do LKS-u Jawiszowice.

To była fajna ekipa. Wygraliśmy 27 meczów i ponieśliśmy tylko jedną porażkę, do tego w specyficznych okolicznościach. To było w okresie komunii, zostało nas dziesięciu, więc na boisko musiał wyjść prezes klubu. Wywalczyliśmy awans do 3. ligi, lecz ja odszedłem do Fortecy Świerklany.

Zmusiły mnie do tego sprawy rodzinne, bo jadąc na trening byłem poza domem 3-4 godziny. Poza tym od czterech lat dokucza mi Achilles, mam tak zwaną ostrogę. Byłem u kilku lekarzy, lecz żaden z nich nie chciał podjąć się operacji. Ból jest raz słabszy, raz silniejszy, ale w każdym meczu gram na środkach przeciwbólowych. To już jest gra rekreacyjna, hobby, pasja.

 

 

Na zdjęciu: Kamil Gorzała dobrze wywiązywał się nie tylko z roli rozgrywającego, ale również egzekutora. Fot. archiwum Kamila Gorzały