Kamil Grabara: Walę prosto na szczyt, ale…

W pierwszej części rozmowy Kamil Grabara opowiadał nie tylko o występach w młodzieżowej kadrze, ale również o „klimatach z podwórka”. W drugiej natomiast bramkarz Liverpool-u szczerze opowiada o swoich piłkarskich początkach i… nie tylko.

Przed meczem z Portugalią w Zabrzu rozmawialiśmy m.in. o… Ruchu i Górniku. Pozostańmy jeszcze na chwilę przy śląskich klimatach, bo często je pan wspomina w wywiadach. I ludzi też: Marka Pietrka – czyli pierwszego trenera; potem Jana Gosławskiego. Sentymenty?

Kamil GRABARA: Kilku tych trenerów bramkarzy już w życiu miałem. Każdy coś mi z siebie dał, ale rzeczywiście najczęściej przywołuję trzech: wymienionych przez pana Marka Pietrka oraz świętej pamięci Jana Goslawskiego, a także Piotrka Lecha. Od tego ostatniego – mam wrażenie – zaczerpnąłem nie tylko warsztatu czysto bramkarskiego, ale pewnie też trochę „charakterku”… Cała trójka to – jak ja to mówię – „kowale” mojego sukcesu, albo raczej tej pozycji, którą na razie osiągnąłem . Nie tak dawno, w trakcie wakacji, udało mi się nawet wpaść na zajęcia, które prowadził trener Pietrek. Mimo upływu lat nie tylko mnie poznał, ale i chciał ze mną porozmawiać, więc… chyba nie zalazłem mu kiedyś za bardzo za skórę. Choć wiem, że łatwo ze mną nie było.

 

Józef Wandzik – wie pan, o kim mowa?

Kamil GRABARA: No jak mógłbym nie wiedzieć!

 

No więc Wandzik przyznał się ostatnio, że w pierwszym meczu w roli bramkarza puścił… 16 bramek i obronił karnego. Pan ten pierwszy raz – zdaje się – miał podobny?

Kamil GRABARA: Owszem. Dziesięć wpuszczonych goli z Gwiazdą Ruda Śląska – mocny rocznik to był – którymi… bardziej się chwalę niż ich wstydzę, bo jeszcze z dwadzieścia kolejnych sytuacji wybroniłem. Jak się okazuje, to były „złe dobrego początki”. Choć prawda jest taka, że wtedy mogła to moja przygoda z piłką pójść w dwie strony. Do zniechęcenia był tylko krok, do dziś ten mecz i te chwile wahań pamiętam. Ale dzięki temu budował się mój charakter, kreowała moja piłkarska osobowość.

Credit: Norbert Barczyk / PressFocus

 

Potem zdarzyła się panu jeszcze dwucyfrówka?

Kamil GRABARA: Nie. Choć – o ile pamiętam – Wawelowi zdarzyło się jeszcze później przegrać bodaj 1:8.

 

Wrzucił pan kiedyś na Twittera zdjęcie boiska, na którym się trenowało. Łokcie można było potłuc i kolana zedrzeć do krwi…

Kamil GRABARA: Teraz jest już tam Orlik, ale kiedyś rzeczywiście był plac, na którym resztki gruzu mieszały się z piaskiem i żwirem. Więc czasami po prostu chodziliśmy trenować do parku.

I to dopiero mógł być powód, by sobie powiedzieć: „Daję sobie spokój”!

Kamil GRABARA: Mógł, ale pasja – a piłka nią była i jest – przesłaniała wtedy wszystko. Nie miałem problemów z podartymi galotami i pokiereszowanymi kolanami. Sentyment do Wawelu mam do dziś. Dzięki panu Piotrowi Kotyrbie, który do netu wrzuca skróty z każdego meczu drużyny z Wirka, jestem na bieżąco z wynikami, z występami chłopaków. Zdaje się, że jest wśród nich bodaj dwóch – z rocznika 1997 – z którymi trenowałem.

 

Łukasz Piszczek mocno zaangażował się w „macierzysty” LKS Goczałkowice. Jest wzór do naśladowania?

Kamil GRABARA:  Jak tylko będzie mnie stać na taką pomoc, na pewno nie zostawię Wawelu w potrzebie. To klub wciąż bliski sercu.

 

Wawelu pan nie zostawi w potrzebie, czy jednak Ruchu?

Kamil GRABARA:  Ruch sobie poradzi i bez Grabary.

 

Ale obecna sytuacja „niebieskich” boli – nawet z dalekiego Liverpoolu?

Kamil GRABARA:  Dzisiejsza sytuacja Ruchu to pokłosie wielu lat konkretnej polityki działaczy. To trochę tak, jak z rakiem: sam nie zniknie, trzeba go leczyć. Jak się tego nie robi, jak się to olewa, to w końcu ten rak cię zniszczy. Ludzie, którzy nie mają kompetencji, nie mają zdolności do poruszania się w świecie biznesu, nie powinni tykać się czegoś, co jest legendą polskiej piłki… Nie powiem, że nie zakręciła mi się łezka przy spadku Ruchu z ekstraklasy, a potem – jeszcze większa – przy degradacji do drugiej ligi. Jeżeli miałbym uronić przez „niebieskich” kolejną, to oby była to już wyłącznie łza radości – gdy się przy Cichej poprawi.

Foto Pawel Jaskolka / PressFocus

Żyje pan Ruchem – nie da się ukryć. I po swojemu – nie szczędzi mocnych ocen. „Jak widzę takiego Obsta w koszulce Ruchu, to mam wrażenie, że ktoś kto go ściągał zrobił sobie z tego Klubu jaja” – napisał pan na Twitterze sześć tygodni temu. Nie zmienił pan zdania do dziś?

Kamil GRABARA: Nie. Po prostu uważam, że – niezależnie od poziomu rozgrywek i gry – niektórych piłkarzy nie powinno być na boisku; zwłaszcza w takim zespole, jak Ruch. Oczywiście to moja subiektywna opinia.

 

Gdyby nie grał Obst, może grałby Dominik Małkowski, czyli pański kolega…

Kamil GRABARA: Nawet przyjaciel – graliśmy razem, razem jeździliśmy na zgrupowania kadry, do szkoły razem chodziliśmy i nawet w jednej ławce siedzieliśmy – ale to w tym momencie nie ma nic do rzeczy. Mówię to, co widzę, oglądając mecze ligowe Ruchu. A widziałem ich w tym sezonie już kilkanaście.


I wciąż pan je przeżywa?

Kamil GRABARA: Już mniej niż kiedyś, gdy chodziłem z tatą na Cichą, a czasem – i jeździłem na mecze wyjazdowe. Po prostu więcej widzę teraz na boisku i mniej więcej wiem, czego się mogę spodziewać.

 

Nominacja trenera Wleciałowskiego się panu podoba?

Kamil GRABARA: Bardzo. Super sprawa. Bardzo sympatycznie wspominam go z okresu moich treningów z pierwszą drużyną Ruchu. Zasłużył na prawdziwą szansę. Liczę, że znajdzie wspólny język z chłopakami w szatni.

 

Śląski wątek pojawił się w pana życiu również w innym wymiarze. W jednym z wywiadów zdradził pan fascynację Jerzym Kukuczką – rodowitym Ślązakiem – i jego górską pasją.

Kamil GRABARA: To dość… nagła sprawa. Jedna, druga, piąta książka… W tym momencie już chyba nie mam książki na temat gór, której bym nie pochłonął. A wcześniej w życiu bym nie przypuszczał, że ten temat może mnie zainteresować. Bo ja bardzo nie lubię zimna! Ale – po przeczytaniu tych wszystkich wrażeń, wspomnień, refleksji – naprawdę bardzo chciałbym być na miejscu autorów.

 

A pańska największa do tej pory zdobycz górska to…

Kamil GRABARA: Ha! Chyba słynna „Szachta” niedaleko domu. Ludzie z Bykowiny będą wiedzieć, o co mi chodzi (śmiech).

W tej drodze na swój osobisty piłkarski Mount Everest, w którym pan jest teraz obozie?

Kamil GRABARA: Mam wrażenie, że ja go zdobywam stylem alpejskim. Bez obozów i aklimatyzacji – walę prosto na szczyt.

 

A dużo tej ściany zostało jeszcze do zdobycia?

Kamil GRABARA: No chyba jeszcze nawet z bazy nie wyruszyłem… (śmiech) Czy się uda? Nie wiem, chciałbym. Ale wiem też z drugiej strony, że nie samą piłką człowiek żyje.

 

Ale to najważniejsza rzecz z rzeczy nieważnych na tym świecie!

Kamil GRABARA: Fakt, powiedział tak jeden znany piłkarz w przeszłości. Nie można się jednak zamknąć wyłącznie w futbolu. Owszem, czytam dużo książek, a poza tym – żyję jak każdy normalny (jeszcze) nastolatek. I niech każdy sobie wyobraża po swojemu, co to znaczy…

 

„Jeszcze nastolatek” – ładnie powiedziane. Zwłaszcza na dwa miesiące przed 20. urodzinami. Mam wrażenie – porównując naszą rozmowę z wcześniejszymi pana wywiadami – że ta „dwójka z przodu” w wieku sprawia, iż trochę pan łagodniejszy w swych sądach i słowach. Pan też to czuje?

Kamil GRABARA: Nie, broń Boże. To tylko liczba.

 

Ale wyjeżdżał pan jako 16-latek z kraju. Układał pan sobie wówczas jakiś scenariusz: „Będę mieć 20 lat i…”?

Kamil GRABARA:  Zupełnie nie. Owszem, fajnie mieć jakąś długofalową wizję przed oczami, ale życie tak szybko potrafi zmienić twoje plany, że dawno już przestałem sobie wyliczać godziny, dni, tygodnie… Nie będę się z nikim zakładać o to, gdzie będę za ten czy tamten czas. Zostaje tylko ciężka praca i… czekanie na jej efekty, na rozwój wydarzeń.

 

Czyli już nie kreśli pan planów: „W tym okienku ja bym musiał odejść na wypożyczenie, żeby więcej grać”?

Kamil GRABARA:  Musiał to… jest taki sędzia, który – nie zauważając ręki Siemaszki – spuścił Ruch z ekstraklasy. Będzie co będzie; fajnie, gdyby się udało; trudno, gdy się nie uda.

 

A jak się na treningu w Liverpoolu wchodzi do bramki zaraz po facecie, który wart jest 60 mln euro?

Kamil GRABARA:  Jak powiem to, co chcę powiedzieć, to mi zaraz wytkną, że pomyliłem podłogę z sufitem, ale powiem: ja naprawdę nie widzę jakiejś wielkiej różnicy. Na tym poziomie o grze często decydują detale, a jednym z ważniejszych jest doświadczenie.

 

Tyle że bramkarz to taka pozycja, na której czekać trzeba na wpadkę konkurenta. Czyli – mówiąc wprost – życzyć mu źle…

Kamil GRABARA:  W życiu oczywiście dobrze życzy się najbliższym w rodzinie, przyjaciołom, znajomym. A osobom obcym? Tak naprawdę jest mi to obojętne, jak się im wiedzie. Pewnie znowu wyjdę na osobowość aspołeczną, ale to przecież prawda. Nie wierzę tym ludziom, którzy głośno opowiadają, jak to wszystkim dookoła życzą tylko dobrze. To nieszczere słowa.

Foto Pawel Jaskolka / PressFocus

W piłkarskiej szatni generalnie nie ma przyjaciół?

Kamil GRABARA:  Nie ma reguły. Natomiast ja przyjaźń definiuję przez długoletnią dobrą znajomość z kimś. Dziś w piłkarskiej drużynie dużo czasu spędza się z kolegami – na treningach, na wyjazdach. Więc po wyjściu z szatni mam przesyt wielu twarzy. To są po prostu koledzy z pracy; na pewno nie przyjaciele.

 

Ale z pewnością są tacy w Liverpoolu, z którymi czuje się pan lepiej…

Kamil GRABARA: Gdybym miał odpowiedzieć konkretnie, byłoby to jak… wyciąganie najkrótszej zapałki. Oczywiście są „chłopacy” bardziej kontaktowi od innych. Nazwiska? A po co? Czasem trochę dyplomacji nie zaszkodzi.

 

No to na koniec: 0:1 z Zabrzu odebrało nam nadzieję na udział w finałach młodzieżowych mistrzostw Europy?

Kamil GRABARA: Nadzieje mamy wciąż takie, bo dwumecz gra się 180 minut. OK, przegraliśmy pierwszy mecz, ale to nie jest nokaut. Nasz zespół może jest liczony, ale nie leży na łopatkach. Do Portugalii polecimy z wiarą w awans.

Rozmawiali

Maciej Grygierczyk

Dariusz Leśnikowski

 

Adam Godlewski o reprezentacji Polski