Kamila Lićwinko: Serce mi pękło…

 

Jak zareagowała pani na decyzję o przełożeniu igrzysk w Tokio?
Kamila LIĆWINKO: – Cóż, serce mi pękło, nie ukrywam, że jestem trochę zawiedziona… Ale oczywiście to była jedyna racjonalna, rozsądna decyzja. Innej nie można było podjąć, nie można igrać ze zdrowiem i życiem ludzkim, cena mogłaby być zbyt wysoka…

Ale…
Kamila LIĆWINKO: – Marzył mi się start w igrzyskach w tym roku i myślę, że nie jestem jedyna, która czuje żal. Po urodzeniu Hani we wrześniu 2018 roku wszystko temu podporządkowałam. Minimum kwalifikacyjne udało mi się zrobić od razu po powrocie na skocznię, już w zeszłym sezonie. I bardzo chciałam odgryźć się za moje pierwsze igrzyska, w Rio de Janeiro, gdzie nie poszło mi tak, jak sobie wymarzyłam i zajęłam dopiero 9. miejsce ze słabym wynikiem 1,93 m…

Czy mam rozumieć, że dla Pani igrzyska w 2021 roku to już za późno?
Kamila LIĆWINKO: – Tego nie mówię, nie podjęłam ostatecznej decyzji. Na razie trenuję, przygotowuję się do sezonu, który, mam nadzieję, choć w części uda się przeprowadzić. Ale igrzyska oddaliły się o kolejny rok, a to nie jest dla mnie dobra wiadomość. Jeżeli zdrowie dopisze, podejmę walkę, ale za wcześnie na deklaracje.

Dlaczego to tak trudne?
Kamila LIĆWINKO: – Bo tylko ja i mój mąż i trener Michał wiemy, ile nas kosztowało, żeby wystartować w mistrzostwach świata w Dausze i jak ciężko pogodzić rolę mamy półtorarocznej dziewczynki z profesjonalnym uprawianiem sportu. Im Hania jest starsza, tym jest trudniej. Jest bardzo żywa, wszędzie jej pełno – cóż, jest dzieckiem sportowców… Dzień przed swoimi pierwszymi urodzinami poszła sama pierwszy raz i jak już zaczęła chodzić, to trzeba mieć oczy dookoła głowy. A to chce pobiegać, a to wejść na schody, a to zajrzeć do zakamarków…

Latem wyznała pani, że praktycznie nie sypiacie…
Kamila LIĆWINKO: – Tak jest faktycznie od półtora roku. O jakiejś regeneracji po treningu, czy w nocy praktycznie nie ma mowy. Budzi się o czwartej, piątej rano i zwyczajnie potrzebuje towarzystwa. Ale z drugiej strony daje nam ogromnie dużo radości i cieszymy się, że jest zdrowa.

Trenuje z wami?
Kamila LIĆWINKO: – Tak było do grudnia, teraz na szczęście mamy zaufaną nianię, więc zostaje w domu, korzysta z przydomowego ogródka. A od miesiąca jest postęp, bo gdy wracamy z treningu, wpada akurat w popołudniową drzemkę, więc mam jakieś dwie godziny, żeby odpocząć, czy choćby się porozciągać po zajęciach, bo wcześniej trzeba było zająć się obiadem. Gdy jeździła z nami na trening, odsypiała w aucie albo na treningu, a Michał musiał mieć na nią baczenie, więc siłą rzeczy nie był do końca skoncentrowany na tym, co ja robię. Z drugiej strony Hania też przecież wiele z nami przeszła. Czas, żeby poszła do żłobka, nawiązała znajomość z innymi dziećmi – tak to planowaliśmy, ale na razie sytuacja na to nie pozwala.

Jak wyglądają wasze zajęcia w tej chwili, gdy wszystkie zawody i mityngi na razie są odwołane?
Kamila LIĆWINKO: – 16 marca mieliśmy wylecieć do Belek w Turcji. Cieszyliśmy się bardzo na ten wyjazd, miała być z nami moja siostra, która dostała urlop w pracy i chciała zająć się Hanią. Michał chciał przesunąć obóz na czerwiec-lipiec, ale na razie sytuacja jest płynna. Trenujemy w Białymstoku. Przestrzegamy oczywiście zasad bezpieczeństwa, żeby nie narażać siebie i innych. Realizujemy plan, choć teraz – gdy już wiadomo, że nie ma się do czego spieszyć – nieco zmodyfikowany. Na razie nie skaczę, ćwiczę z gumami i linami, skupiamy się na elementach technicznych, których poprawa powinna pozwolić pokonać mi dwa metry.

Czy ta ostrożność ma także związek z urazem, jakiego doznała pani w lutowym mityngu Orlen Cup w Łodzi?
Kamila LIĆWINKO: – To było naciągnięcie mięśnia półbłoniastego uda, potrzebowałam odpocząć dwa tygodnie, żeby kontuzji nie pogorszyć. Miałam także zabiegi rehabilitacyjne. Teraz już jest w porządku, nic mnie nie boli, mogę normalnie trenować.

Gdzie planowała pani zacząć sezon?
Kamila LIĆWINKO: – 2 maja w trzeciej edycji konkursu na Rynku Kościuszki w Białymstoku. Szkoda, ale trzeba było ją odwołać. Dostałam też zaproszenie z Nike na Diamentową Ligę w Eugene, zresztą mój wynik z Dauchy (Lićwinko zajęła 5. miejsce z rekordem sezonu 1,98 m) raczej gwarantował mi start w mityngach. Sezon jednak stanął pod znakiem zapytania, ale głęboko wierzę, że jednak jakieś zawody się odbędą, w tym mistrzostwa Polski, memoriał Kamili Skolimowskiej, mistrzostwa Europy w Paryżu… Nie wyobrażam sobie roku bez startów, takiej kompletnej stagnacji…

Czyli plan był taki, że po Tokio jesienią w tym roku schodzi pani ze skoczni?
Kamila LIĆWINKO: – Różne były scenariusze, ale gdyby igrzyska potoczyły się po mojej myśli, mogłabym ze spokojną głową, bez szarpania się, podjąć decyzję, czy to już definitywny koniec, czy jeszcze mam ochotę poskakać. Ale szczerze mówiąc ostatecznej decyzji nigdy nie podjęłam. Na pewno kolejny rok logistyki, planowania i wątpliwości, czy zdrowie, siły i motywacja pozwolą trenować z taką intensywnością jak dotychczas i łączyć to jeszcze z wychowywaniem dziecka, to wielkie wyzwanie. Nie mówię nie, ale nie mogę niczego zadeklarować.

 

Fot. Pawel Andrachiewicz/PressFocus

 

Kamila LIĆWINKO – 22 marca skończyła 34 lata. Jest halową mistrzynią świata z Sopotu (2014, wspólnie z Rosjanką Mariją Łasickiene) oraz brązową medalistką czempionatu globu w Londynie (2017) i w pod dachem w Portland (2016). Od 10 września 2018 roku także mamą Hani. Czterokrotnie w karierze skoczyła 1,99 m.