Kamy brakuje mi najbardziej…

Nasza więź, poczucie wspólnoty losów, zacieśniło się w Sydney. Bywało, że się żarliśmy. Ale jakoś się dobraliśmy. Poniekąd musieliśmy się dogadać, spędzaliśmy ze sobą pół życia, jak brat z siostrą, w lepszych i gorszych momentach. Gdybym mógł ją tam na górze lub dole zamienić na kogoś innego – a kandydatów by nie zabrakło – dałbym za to naprawdę wiele – oto opowieść Szymona Ziółkowskiego* 20 lat po złocie olimpijskim Kamili Skolimowskiej.


Jest 18 lutego 2009, Vila Real de Santo Antonio, Portugalia. Jesteśmy na zgrupowaniu, trenujemy na siłowni. Kamila nagle mdleje. Podbiegamy, ale bez paniki. Nie ma nerwów.

Może ma okres?

Cukier jej spadł?

Albo jest zmęczona?

W końcu sportowiec też człowiek, nie cyborg. Nie traktujemy tego jakoś poważnie. Nikomu z nas przez głowę nie przeszło, że Kama na naszych oczach zaczyna umierać, że prawdopodobnie jesteśmy świadkami jednej z największych tragedii w polskim sporcie.

Ale od początku zgrupowania w Portugalii Kama się skarży. Czuje się słabo, niemal cały czas jest zmęczona.

Sam ją opieprzam. – Jak przyjechałaś na obóz, to trenuj! A jak masz „dziamgać”, to lepiej wracaj do chaty i się wylecz!

Dzwonimy po pogotowie. Przyjeżdża karetka. Po kilku minutach Kama odzyskuje przytomność, czuje się trochę lepiej. Ale nie ma przy sobie dokumentów, więc nasz trener Krzysiek „Kali” Kaliszewski i Malwina Sobierajska – wtedy jeszcze rzucała młotem, dziś jest trenerką Wojtka Nowickiego i Joasi Fiodorow – jadą po nie do hotelu w Monte Gordo, trzy kilometry.

Gdy wracają, karetki już przed siłownią nie ma.

Siedząca w niej Kama mdleje po raz drugi i na sygnale odjeżdża do ambulatorium. Gdy Kali z Malwiną tam dojeżdżają, Kama już nie żyje.

Kali zadzwonił.

Nikt z nas nie mógł uwierzyć. Przecież jeszcze godzinę wcześniej jechaliśmy samochodem na trening. Śmialiśmy się…

Była środa, jutro miał być tłusty czwartek i Kama z lubością zaczęła nawijać, jakie to by zjadła pączki. Była na wiecznej diecie – bezskutecznej.

Kamila mdlała już pół roku wcześniej, na igrzyskach w Pekinie. Spaliła trzy rzuty w finale i nie weszła do czołowej ósemki. Wtedy zrzucono to na warunki panujące w stolicy Chin, zanieczyszczenie powietrza. Podejrzewano astmę.

Ale dziwne, że astma jej nie przeszkadzała, gdy po igrzyskach poleciała do Egiptu nurkować, i to z butlą.

Nikt wtedy nie wziął pod uwagę, że to może być zakrzepica.

Później dopiero wyszło, że w jej rodzinie były podobne przypadki. Kuzyn Sebastian Wenta, swego czasu znany strongmen, padł kiedyś na zawodach przy „zegarze” – konkurencji, w której misie chodzą sobie w kółko z ciężarem nad sobą. Okazało się, że zakrzep się gdzieś oderwał, ale był na tyle mały, że się przepchał. Po tym przeżyciu Seba zmienił radykalnie tryb życia, mocno się odchudził, zaczął brać leki przeciwzakrzepowe.

Ktoś ze strony mamy Kamili też chyba się z zakrzepicą zmagał…

Już po latach, gdy próbowałem sobie wszystko poskładać w całość, parę rzeczy stało się jasnych.

Dzień przed śmiercią Kama miała masaż łydki. Wcześniej jej spuchła, a to mogło oznaczać, że w żyle jest zakrzep. Do tego była kobietą, i to niemałą. Stosowała antykoncepcję. No i jeszcze czynnik genetyczny… Masaż mógł oderwać zakrzep, który ruszył w górę. Pierwszy zator mięsień sercowy przepchnął, drugi musiał być już zbyt duży i okazał się zabójczy.

Gdy ją zobaczyłem w kostnicy, wyglądała okropnie. Na twarzy grymas, jakby rozpaczliwie walczyła o życie… Udusiła się.

Wszyscy byliśmy wściekli. Rozżaleni, że nie było szpitala, że nikt nic nie zrobił, choć karetka z Faro 50 kilometrów przejechała w 20 minut, musieli nieźle grzać… Nasza frustracja wynikała jednak z niewiedzy.

Gdy po czasie rozmawialiśmy z lekarzami, którzy zęby zjedli na zakrzepicy, przekonali nas, że naprawdę niewiele mogliśmy zrobić.

Po pierwsze – musiałaby w pobliżu czekać sala operacyjna „na już”.

Po drugie – dyspozycyjny lekarz z jajami, który naprawdę wiedziałby, co robić.

Po trzecie – mamy całe trzy minuty.

Reasumując, szanse żadne – atak musiałby nastąpić podczas operacji; nawet nie tuż przed, bo samo uśpienie trwałoby zbyt długo…

Dzień pogrzebu był najtrudniejszym w moim życiu, zdecydowanie bardziej niż pochówek każdego z rodziców.

Na dodatek musiałem coś na ceremonii gadać, to było wyzwanie… Nie przygotowywałem się, nigdy tego nie robię przed wystąpieniami publicznymi. Staram się być gotowy merytorycznie, ale nie układam zdań w głowie, bo zdaję sobie sprawę, że jakby mi jakieś zdanie z niej wypadło, będę go w niej szukał, a wtedy zamilknę.

Nie pamiętam dziś, co powiedziałem, ale na pewno to, że wkrótce wyjeżdżamy na kolejne zgrupowanie, i ty Kama jedziesz z nami…

* * *

Przyjeżdżam do niej czasem na Powązki Wojskowe.

Kamę łatwo znaleźć, zwłaszcza po Smoleńsku. Idąc boczną ścieżką, dochodzi się do złamanego skrzydła samolotowego, wtedy w prawo i zaraz jest. Po drodze mija się Irenę Szewińską, na ścieżce są jeszcze Władek Komar, Tadek Ślusarski, Jerzy Kulej.

Przepraszam rodziców Kamy, ale sam pomnik jest okropny. Jakaś postać z młotem wygląda jak locha w czymś dziwnym na głowie… To nie jest Kama.

Kiedyś mieliśmy tam fajne spotkanie. Nieco wcześniej ja, Kali i Piotrek Małachowski wybraliśmy się na pogadankę w więzieniu w Białej Podlaskiej, poprosił nas bliski znajomy. Wracając, byliśmy lekko podłamani tym, co zobaczyliśmy – bo najwięcej w tym zakładzie siedziało „kolarzy”, czyli rowerzystów złapanych po pijaku, co jest totalną bzdurą. Nie dość, że kara zupełnie nieadekwatna do wykroczenia, to jeszcze na koszt państwa!

W drodze odreagowujemy – jedna flaszka, za nią druga. Obiad i znowu flaszka, a potem kolejna. Zbliżaliśmy się do Warszawy, no i wpadliśmy na pomysł: a może tak do Kamili!? Musiało być tuż przed Wszystkimi Świętymi, bo dojazd do Powązek był już zamknięty. Pełno policji przepędzającej samochodowych maruderów.

Ale podjeżdżamy.

– Proszę odjechać!

– Ale my do Kamili Skolimowskiej, na grób…

– A, to nie ma problemu, proszę bardzo!

No i zajechaliśmy pod samą bramę, oczywiście z flaszką. Pociągamy i polewamy Kamili, pije z nami, jak zawsze.

Wracając, spotykamy Tomka Majewskiego, który u Kamy był przed chwilą. Od słowa do słowa, impreza się rozszerzyła. Do domu wróciłem dwa dni później.

Kiedyś, już będąc posłem w Sejmie, poszliśmy na cmentarz z Adamem Korolem, złotym wioślarzem z igrzysk w Pekinie, potem ministrem sportu. Wtedy dowiedziałem się, że Powązki są wieczorem zamykane, a było już po tej godzinie. Zastaliśmy stróża.

– Proszę nas wpuścić… my do Kamili Skolimowskiej…

– Pan Szymon Ziółkowski? Pana to oczywiście!

* * *

Kamilę poznałem na mistrzostwach Polski seniorów w Pile w 1996 roku. Ja wywalczyłem swój pierwszy tytuł wśród seniorów; Kama chyba też, zresztą dopiero po raz drugi w historii kobiety rywalizowały o medale. Miała wtedy 14 lat.

Maciek Pałyszko i Wojtek Kondratowicz, którzy trenowali wtedy z Kamilą u Zbigniewa Pałyszki, opowiadali, że od razu uderzyła jej sodówka. Po mistrzostwach pojechali na zgrupowanie niedaleko Drawska Pomorskiego i z kimkolwiek się witała, przedstawiała się „dzień dobry, Kamila Skolimowska, mistrzyni Polski”.

Bardzo szybko weszła do wielkiego sportu. Być mistrzynią olimpijską w wieku niespełna 18 lat to fenomenalne.

Wkrótce zaczęliśmy spędzać z sobą coraz więcej czasu, bo Kama częściej trenowała z moim trenerem Czesławem Cybulskim – zdawała sobie sprawę, że skoro chce być lepsza technicznie, to Zbysio już jej więcej nie nauczy. PZLA i PKOl też naciskały, żeby Kamilę wziął Cybulski, on zresztą sam chciał.

Byliśmy swoim totalnym przeciwieństwem – ja osobny, aspołeczny, ona towarzyska, znała wszystkich, wszyscy znali ją.

Ale jakoś się dobraliśmy. Poniekąd musieliśmy się dogadać, spędzaliśmy ze sobą pół życia, jak brat z siostrą, w lepszych i gorszych momentach.

Nasza więź, jakieś poczucie wspólnoty losów, zacieśniło się w Sydney, gdzie oboje zdobyliśmy olimpijskie złoto.

Potem na swój sposób „wymienialiśmy” się medalami – ja zdobywałem te z mistrzostw świata, a Kama z mistrzostw Europy.

Za złoto w Sydney oboje dostaliśmy seicento. Ja swoje widziałem tylko raz na oczy, bo zaraz w poznańskim Polcarze wymieniłem go na alfę romeo.

Kamila kupiła sobie złotego volkswagena golfa i miała nawet personalizowaną rejestrację: W KAMA.

Byliśmy na zgrupowaniu w Cetniewie i dziewczyny wybrały się na przejażdżkę. Moja siostra Michalina – wciąż jeszcze sportsmenka – nie kontrolowała jednak pedału gazu i wypadła z zakrętu. Urwała koło. Auto udało się nawet naprawić, ale Micha za kierownicę już nigdy więcej nie wsiadła.

Kamę też traktowałem trochę jak młodszą siostrę. Może nie protekcjonalnie, ale jako „starszy brat” chciałem, żeby się mnie słuchała, a ona nie zawsze chciała.

Bywało, że się żarliśmy. Zdarzało się, że ja się obrażałem, czasem, że ona, nieraz wyzywaliśmy się od najgorszych i były między nami ciche dni. Ale w sumie spieraliśmy się o duperele, no bo o co mogliśmy? I ostatecznie zawsze dochodziliśmy do porozumienia. Czasem przy czymś mocniejszym, ale to nie było niezbędne.

Nie wyciągała pierwsza dłoni na zgodę, zazwyczaj znajdowaliśmy się w pół drogi.

Kamila to był taki Władek Komar, tylko w spódnicy. Podobnie jak mistrz olimpijski z Monachium była rozkosznie rubaszna, miała ogromny dystans do własnej osoby, rewelacyjne poczucie humoru i nadzwyczaj otwarty stosunek do ludzi.

Fot. Norbert Barczyk/PressFocus

Często na zgrupowaniach Kamie się nudziło. Spędzaliśmy na nich bardzo dużo czasu. Kiedyś w Cetniewie wali do nas.

– Słuchajcie chłopaki, pojedziecie ze mną do Gdańska do sex shopu? Muszę sobie uatrakcyjnić ten obóz! Coś mi znajdziecie ciekawego. No i pojechaliśmy, opowiem może przy innej okazji…

Raz siedziałem w Spale trzy miesiące z rzędu, nawet pocztę domową sobie przekierowałem. A raz zdarzyło się, że z trenerem Piotrem Zajcewem zimą przez miesiąc nie wyszedłem na zewnątrz – mróz był minus miliard, nie było sensu, a z hotelu do hali, gdzie rzucałem w siatkę, było przejście łącznikiem. Do dzisiaj mam uraz – wystarczy, że mijam szlaban COS-u w tym ośrodku, już jestem zmęczony. Nie wyobrażam sobie, gdybym miał tam znów przyjechać na obóz…

Ostatni raz byłem tam, gdy stadionowi nadawano imię Kamili Skolimowskiej.

Podczas takich zgrupowań zdarzają się sportowcom dni wolne – najczęściej to niedziele. I właśnie podczas takiego dnia w Spale wyciągnęli nas na otwarcie sali gimnastycznej w jakiejś okolicznej wiosce. Część oficjalna poprzedzała oczywiście część bankietową. Były płynne wyroby swojskie – jakiś bimberek. Kama zaczyna.

– No to co, po małym?

– Weź przestań, jesteśmy w miejscu publicznym! – wzdragam się.

– Ej, no, po jednym i tyle…

– Nie! Przecież jak zobaczą, zaraz cała sala będą chciała się z tobą napić! Dramat będzie!

– A tam, nie gadaj…

Przychodzi Kama za pół godziny, chwiejnym krokiem. – Ty, a skooond wiedziaaałłłeś?

Poszła oczywiście w tany, żeby uskuteczniać swoje kocie ruchy. Już przy pierwszym tańcu – chyba z miejscowym księdzem – zaliczyła glebę, nogi nie nadążyły za jej osobowością. Oczywiście pół tyłka na wierzchu.

Podchodzę: – Na taką imprezę stringi zakładasz?!

– A cooo, było widać?! – przeraziła się nie na żarty.

Siedzimy w pokoju, a w telewizji leci jakiś program o alkoholizmie. Widać, że Kama się wkręciła i mocno temat przeżywa. Intensywnie ogląda i słucha, trzymając jednocześnie w ręce puszkę piwa. Nagle słyszę tylko ten charakterystyczny odgłos metalu pssssst i przejęty ton Kamy.

– Alkoholizm to jest straszna sprawa….

Jak poszliśmy w tango, to była nie do opanowania.

Na zgrupowaniu w Szczyrku wybraliśmy się do pizzerii. Byli z nami Wojtek Kondratowicz i Małgosia Zadura. Zjedliśmy pizzę, wypiliśmy piwko, no ale zaraz przychodzi pani.

– Bardzo państwa przepraszam, ale zbliża się godzina dwudziesta pierwsza, niestety, musimy zamykać lokal. Ale jeżeli państwo chcecie kontynuować, na dole mamy bar karaoke, zapraszamy!

Myślimy, jaki bar karaoke? My? Bez sensu…

Ale Kama i Siwa – czyli Małgosia – kuszą.

– Ej no chodźcie, wypijemy po piwku i wrócimy!

No dobra, wchodzimy. Jedno piwko, oczywiście drugie też. Pierwsza piosenka w wykonaniu dziewczyn, po czym trzecie piwko i czwarte, kolejna pieśń…

Skończyło się tak, że w czwórkę byliśmy zapisani na pięćdziesiąt piosenek do przodu. Jak ktoś z sali chciał wziąć udział w zabawie, musiał dołączyć do nas tylko jako chórek, bo ja miałem mikrofon przywiązany do dłoni, żeby nikt go czasem nie przejął.

Ale nieee, my na żadne karaoke nie idziemy…

Zamykaliśmy lokal o szóstej rano. Wróciliśmy do hotelu się przebrać i od razu na rozruch. Trener Zajcew się nie skapnął.

Kama była na permanentnej diecie, ale o żarciu potrafiła opowiadać z taką miłością i lubością, że…

Pamiętam rozmowę z Marcinem Rosengartenem, który często do Spały zaglądał. Mówimy, że Kama jakaś taka większa ostatnio niż mniejsza.

– Rozmawiam z nią, mówię jej, nie żryj tyle! Ale ona kooocha jeeeść… – westchnął Rosen.

Byliśmy okrutni. Przezywaliśmy ją Foka. – Ty, Kama, nie kładź się za blisko wody, bo przyjedzie Greenpeace i będą cię z powrotem wpychać…

Dziś mogłaby mieć program kulinarny w telewizji, ten show cieszyłby się wielką popularnością, jestem o tym przekonany. Zresztą nie tylko taki.

Kamila nie umiała angielskiego, ale się nauczyła. I była w tym rewelacyjna, do rozpuku.

Na zgrupowaniu w RPA osiągnęła językowe apogeum. I stwierdziła, że kupi sobie telefon. No bo tu wszystko drogie, połączenia do Polski drogie, więc sobie kupi i już! No dobra. Wchodzimy do sklepu.

– Good morning, I want to buy a phone but I don’t need… ABONAMENT… – co oznaczało, że chce aparat na kartę pre-paid. Abonament, hi hi hi! I niezrażona leci dalej, po angielsku oczywiście.

Albo była jakaś naprawa kanalizacji, Kama wchodzi do hotelu i zagaja w recepcji.

– I see you have AWARIA here…?

Ale w sumie to było urocze, ludzie się co najwyżej trochę pośmiali, a ona zawsze potrafiła się jakoś porozumieć – jak nie słownikowo, to ręcznie „dopokazywało się”.

W trakcie zgrupowań chętnie traktowaliśmy siatkówkę i koszykówkę jako rozgrzewkę. W nogę nie kopaliśmy. Za dzieciaka nie byłem podwórkowym piłkarzem. Wolałem inne formy spędzania wolnego czasu.

Były jednak inne drużynówki. W liceum byłem multidyscyplinarny, reprezentowałem szkołę w lekkiej, ale też w piłce ręcznej, koszykówce i siatkówce.

W kosza graliśmy bojaźliwie, bezkontaktowo, żeby uniknąć kontuzji.

Raz w Spale rzucamy sobie z Kamą i podchodzi do nas dwóch łebków.

– No cześć, możemy z wami pograć?

– Raczej nie, bo wiecie, my nie gramy na poważnie, nie chcemy sobie zrobić krzywdy… – grzecznie tłumaczy im Kama.

– Ale my wam nic nie zrobimy, my jesteśmy szachistami…

Nie przekonało nas to, a ja ukradkiem omal zrywałem boki. Skończyło się tak, że oddaliśmy im piłkę i poszliśmy robić swoje.

– Wiesz co? – mówię do Kamy. – Pierwszy raz spotkałem się z tym, że coś brzmi głupiej niż młociarz… Nic wam nie zrobimy, jesteśmy szachistami…

Do szachistów oczywiście nic nie mam. Z córką Mają często zdarza się nam zagrać partyjkę.

Kiedyś na ostatnim w roku zgrupowaniu w Spale Piotr Zajcew wyliczył sobie, że trening robimy jeszcze w Wigilię. Konsternacja. Kama zdębiała. Między sobą dzielimy się „refleksją”.

– Jak w Wigilię?! Trzeba przecież do domu dojechać, prezenty kupić, no bez jaj!

I wymyśliliśmy, że trzeba jakoś obóz skrócić. Ale zrobić to tak, żeby sam Pietja na to wpadł, bo jak to my zaproponujemy, to dokładnie zrobi na odwrót. I spreparowaliśmy informację prasową o strajku kolejarzy, od 22 do 24 grudnia… A on właśnie pociągiem miał wracać do siebie do Grodna.

Strajk był, owszem, ale dwa lata wcześniej i w innym terminie. Nieważne. Przynosimy mu ładny wydruk strony z popularnego serwisu internetowego, oczywiście z logo, datą i tak dalej i nawijamy z troską.

– Panie trenerze, no my sobie autami dojedziemy, ale jak trener wróci do domu? W Polsce święta, będzie trudno dojechać na Białoruś…

– Ech kurrwa bladź, no szto djełać, szto djełać? No dobra, kancimy dwadcać pierwowo…

Uff… Kamień spadł nam z serca, ale brzuchy bolały. Od śmiechu.

* * *

Teraz jest przynajmniej na dobrej imprezie, ma tam swoją rewelacyjną koleżankę, starszą o prawie 70 lat Marysię Kwaśniewską-Maleszewską.

Gdy po Sydney byliśmy na audiencji u Jana Pawła II, obie mieszkały w jednym pokoju. Mieliśmy trochę wolnego czasu, byliśmy tam chyba z pięć dni. Marysia robiła Kamie kanapki, potem na mieście obżeraliśmy ją z nich, Marysia pisała jej jakieś czułe i troskliwe liściki, no dusza-człowiek.

Nie miałem szansy poznać jej w najbardziej kluczowym okresie, ale to była wyjątkowa postać. Mieszkałem w pokoju z Szymkiem Kołeckim, wjechała jakaś flaszka. Przychodzi Marysia, a miała już wtedy z dwieście lat. No, 87…

– Ile wy tam macie chłopaki?

– A z literka…

– Eee, do literka to nie ma co siadać…

No i dlatego do dzisiaj siadamy na cmentarzu z Kamilą przynajmniej do literka…

Nigdy nie zaakceptowałem faktu, że ambasadorką Fundacji Kamili jest Anita Włodarczyk, która co najwyżej była jej zwykłą koleżanką, jakich Kama miała wiele. Nie sądzę, by kiedykolwiek się zaprzyjaźniły, gdyby Kama żyła.

Sam nie byłem poproszony, żeby zostać ambasadorem Fundacji. Robert obraził się na mnie, gdy po śmierci Kamili zaprosił mnie na jej urodziny w Warszawie.

– Panie Robercie, nie przyjeżdżałem na urodziny Kamy nawet jak żyła, więc nie widzę powodu, żeby przyjechać na nie, gdy nie żyje…

Nie chciałem po prostu brać w tym udziału. Zresztą nie widziałem w ogóle sensu organizowania czegoś takiego.

Urodziny Kamy – 4 listopada – czasem wypadały na zgrupowaniach w Szklarskiej Porębie. Raz zrobiłem jej prezent.

– Chodźcie, pojedziemy samochodem do Karpacza, zaparkujemy pod świątynią Wang – rzuciłem („świątynia” to sosnowy ewangelicki kościół, przywieziony tam z Norwegii). – Pójdziemy sobie spacerkiem na Śnieżkę… – zaproponowałem, wiedząc, że Kamila gór nienawidziła jak psa! Poszliśmy jednak, ale im wyżej, tym bardziej łzy jej ciekły po policzkach ze złości…

– K…a! Urodziny dzisiaj mam! A ty mnie po jakichś chu…ch górach ciągasz! Koniec, nie idę!

Ale dała radę. A jak już weszła, była z siebie taka dumna, że hej! Bo nie cierpiała tego rodzaju treningów wytrzymałościowych.

Dobry „brat” byłem – nie dość, że osobiście byłem na urodzinach, to jeszcze zorganizowałem atrakcję: spacer po Karkonoszach!

Kamy dziś brakuje mi najbardziej…

Gdybym mógł ją tam na górze lub dole zamienić na kogoś innego – a kandydatów by nie zabrakło – dałbym za to naprawdę wiele.

* Fragmenty przygotowywanej do druku autobiografii Szymona Ziółkowskiego „Ale Ziółko!”.


Fot. sport.tvn24.pl