„Kangur” urodzony za wcześnie…

Do tej pory starsi kibice pamiętają pana jako króla główek. Łącznie w barwach Zagłębia zdobył pan 135 bramek, z czego 98 na boiskach I ligi (obecnie ekstraklasa). A ile tych goli strzelił pan głową?
Józef GAŁECZKA: – O, to trudno powiedzieć (uśmiech – red.). W moich czasach nie było internetu i komputerów, nikt nie liczył takich rzeczy. A ja się tym nie przejmowałem, tylko robiłem swoje. Jedno wiem na pewno, tych bramek strzelonych głową było więcej niż nogą. Ile? Tego nie wiem.

Piłkarski świat w zdobywaniu bramek głową zadziwiał Andrzej Szarmach. O niewysokim, ale za to skocznym Józefie Gałeczce, wiedziało znacznie mniej osób. Chyba urodził się pan za wcześnie…
Józef GAŁECZKA: – Niczego nie żałuję, po prostu tak moje życie się ułożyło. Ludzie do tej pory pytają mnie, skąd te umiejętności, skąd się to brało, Szczerze mówiąc, to było wrodzone, od dziecka potrafiłem celnie główkować. Na śląskich podwórkach graliśmy często w „kepki”, czyli główki i dzięki temu rozwijałem te umiejętności. Sama gra głową to jedno, a drugie – wyczucie sytuacji. Oglądam w telewizji gole Krzysztofa Piątka i on idealnie potrafi się ustawić na polu karnym. Po prostu piłka go szuka. Tak jak i mnie ta piłka szukała…

Wrodzona skoczność, twarda walka boiskowa z obrońcami rywali miała także ujemne skutki… W obu stawach biodrowych mam pan sztuczne biodra…
Józef GAŁECZKA: – W lewym stawie to już jest druga endoproteza, w prawym tylko raz była wymieniana. Ale niczego nie będę żałował, naprawdę warto było. Teraz jestem skromnym, trochę utykającym emerytem, który chodzi sobie na mecze Zagłębia.

Gałeczka
ózef Gałeczka uderza piłkę głową w meczu Zagłębia z ŁKS-em Łódź w ligowym meczu w Sosnowcu rozegranym 20.11.1966 r.

Pierwszą operację wszczepienia endoprotezy miał pan w Rzeszowie. Dlaczego akurat tak daleko od Sosnowca?
Józef GAŁECZKA: – Gdy byłem już trenerem Zagłębia i graliśmy w Rzeszowie ze Stalą, spotkałem akurat znajomego kolegę z Gliwic. Był lekarzem chirurgiem. – Co ty tak utykasz? – zapytał się mnie i od razu mówi, że załatwi mi endoprotezę. No i dzięki niemu miałem pierwsze sztuczne biodro. A potem były kolejne. Taki już mój los.

Znacznie wcześniej, gdy był pan piłkarzem, zdarzyła się panu zabawna sytuacja w trakcie rehabilitacji w Lądku-Zdroju?
Józef GAŁECZKA: – W meczu z Górnikiem Zabrze strzeliłem chyba najdziwniejszego gola w karierze, zabierając piłkę spod nóg bramkarzowi, Jasiowi Gomoli, który ją chciał wybić, nie wiedząc, że czaję się za jego plecami. Wygraliśmy wtedy z Górnikiem 1:0, z czego byliśmy bardzo dumni. Po sezonie pojechałem do tego Lądka-Zdroju na turnus rehabilitacyjny. Idę na zabiegi borowinowe, a tam znajomy rehabilitant mówi do mnie: – Panie Józiu, wie pan, kto tu jest? Okazało się, że po borowinie odpoczywa Włodek Lubański. No i Włodek powiedział mi w żartach, jak to Gomola odgrażał się po tym meczu. – Pamiętajcie, że jak przyjdzie następny mecz z Zagłębiem, to Gałeczka już sobie nie pogra. Ja go pokryję indywidualnie… – odgrażał się humorystycznie bramkarz Górnika. Mówiono o mnie, że jestem spryciarzem na polu karnym i takich dziwnych bramek, jak ta strzelona Gomoli, było więcej.

Zanim został pan piłkarzem Zagłębia Sosnowiec, w wieku zaledwie 21 lat pozwolono Panu wyjechać do Australii, gdzie grał pan w Polonii Sydney, zyskując pseudonim boiskowy „Kangur”. To działo się w głębokiej komunie, gdy zwykły śmiertelnik mógł tylko pomarzyć o wyjeździe na antypody… Jak do tego doszło?
Józef GAŁECZKA: – W gazecie pojawiło się ogłoszenie, że polonijna drużyna piłkarska z Sydney za pośrednictwem Polskiego Komitetu Olimpijskiego poszukuje młodych polskich piłkarzy, którzy chcieliby w niej grać, a przy okazji pracować. Kopałem wtedy piłkę w Piaście Gliwice, który nie chciał mi dać zgody na wyjazd. W końcu ją dostałem, ale usłyszałem od działaczy, że i tak mi to nie pomoże, ze względu na wojsko. A ja miałem stosunek do wojska uregulowany, bo byłem zatrudniony w kopalni „Gliwice”, gdzie wyreklamowano mnie od służby wojskowej. Jak działacze Piasta przeczytali w gazecie, że PKOl dał mi zgodę na wyjazd do Australii, to byli bardzo zdziwieni.

Po powrocie z Australii wojsko upomniało się o pana…
Józef GAŁECZKA: – To było tak, że tylko wróciłem statkiem do Polski, musiałem zdać w PZPN-ie sprawozdanie z mojego pobytu w Australii. Chciałem grać w wielkim Ruchu Chorzów, a tam mógł mnie tylko skierować słynny wówczas trener, pracujący wtedy w śląskim związku, Ewald Cebula. Poszedłem do niego, a on mówi mi: „Idź do Zagłębia, w Ruchu nie dasz rady!”. Ja się długo zastanawiałem i o mało nie wylądowałem w koszarach. Było już po poborze, dostałem wezwanie do Wrocławia na badania lekarskie. A lekarz pyta mnie: „Gdzie chcesz grać? W Legii czy Śląsku?”. Ja się przestraszyłem nie na żarty i szybko poszedłem do Zagłębia. Działacze błyskawicznie zatrudnili mnie w kopalni Czeladź-Piaski i przemeldowali do pobliskiej komendy wojskowej. I tym sposobem uchroniłem się od wojska i znalazłem w Zagłębiu.

To właśnie w Sosnowcu znalazł pan swoje miejsce na ziemi. Stał się pan za życia ikoną Zagłębia.
Józef GAŁECZKA: – Rzeczywiście, pokochałem Sosnowiec, tutaj osiągnąłem bardzo wiele jako piłkarz i trener. W Sosnowcu mieszkam na stałe, tutaj mieszka też mój syn, który próbował pójść w moje ślady, ale mu się nie udało. Często jestem także w Warszawie, gdzie mieszka moja córka. Gdy myślę o tych 80 latach, które przeżyłem, to dochodzę do wniosku, że gdybym mógł jeszcze raz wybierać sobie życie to do wielu rzeczy bym podszedł inaczej. Ale i tak zostałbym piłkarzem. Po prostu kocham piłkę…

 

Na zdjęciu: Nasz bohater prezentuje historyczny kalendarz Zagłębia wydany na 110-lecie klubu. Wspólnie z Leszkiem Baczyńskim, prezesem honorowym sosnowieckiego klubu.