Komentarz „Sportu”. Czy ktoś na to bardziej zasłużył?

Te wspomnienia wciąż są bardzo żywe. Niecałe 3 lata temu ultrasi kupowali zawodnikom Ruchu wodę i proszek do prania, by zapewnić im choćby niezbędne minimum na starcie przygotowań do III-ligowego sezonu.


Trwały zawirowania organizacyjno-finansowe, walczono o licencję, pracownicy i zawodnicy przez kilka dni strajkowali, a kibice ogłosili bojkot domowych meczów, chcąc zmobilizować udziałowców do działania. Pamiętam nienaturalny widok chorzowskiego Spielberga, czyli popularnego „Asceto” dbającego o klubową telewizję, siedzącego bez kamery na trybunie Podlesianki i obserwującego, jak „Niebiescy” męczą się w podokręgowym Pucharze Polski i dopiero w karnych pokonują rywala z „okręgówki” na terenie miasta, gdzie jeszcze 20 miesięcy wcześniej wygrywali z tamtejszym klubem nr 1.

To był taki czas, gdy ciekawym newsem mogło być nawet to, że drużyna wyszła na trening. Gdy któregoś dnia po sygnale prezesa Seweryna Siemianowskiego napisałem, że klub względem zespołu jest na czysto z płatnościami, była to informacja bardzo popularna i ciepło przyjęta. Dziś, choć przy Cichej niezmiennie każdą złotówkę ogląda się z wielu stron, gdy siłuje się z miastem o jak najgodniejszą dotację, w tematach organizacyjno-finansowych nastała dobrze pojmowana nuda, a wiadomość o uzyskaniu licencji na grę szczebel wyżej w pierwszej instancji została wręcz odebrana jako formalność.


W przededniu finału play offu o 1. ligę obracamy się przez ramię i widzimy, jak wiele za Ruchem – nawet w poprzednich 3 latach, czyli tak nieodległej przeszłości. Tak sobie myślę, że jeśli jakaś piłkarska społeczność podnosząc swój klub z kolan zasłużyła w ostatnim okresie na to, by świętować sukces w takich okolicznościach, przy takich emocjach, jakie niosą ze sobą niezwykle wymagające, dwustopniowe baraże – to Ruch jest właśnie tą społecznością.

Jej wizytówką – to nie żadna ironia – w moich oczach jest stadion przy Cichej. „Nie stary, tylko historyczny!” – jak mawiał jeden z (nie)dawnych prezesów, którego nazwiska raczej nie należy już w Chorzowie wymawiać. W klubie nikt nie biadoli „kaj nowy stadion”, „na tym skansenie nic się nie da zrobić”, tylko wyciska z tej cytryny tak dużo, ile się da. Dawne budki dla mediów przerobiono na skyboxy, wskrzeszono latami marnowany potencjał legendarnej kawiarenki, która znów jest kawiarenką, a nie pseudosalą konferencyjną, wyremontowano szatnie, odmalowano wnętrza, udekorowano je fotografiami, grafikami, ożywiono trybuny, układając z białych krzesełek napis „Ruch” i rok „1920”. Na Cichej czuje się dziś historię, a nie wilgoć i starość. Osobiście jedyne, czego żałuję, to fakt, że z miejsc prasowych nie ma szans dostrzec tego, co dzieje się na sektorze rodzinnym, który pod rządami niebieskiego wariata Szymona Michałka urósł do takich rozmiarów, że wypełnia się bajtlami co mecz w stopniu, którego pozazdrościć mogłaby flagowa trybuna fanatyków na niejednym sąsiednim stadionie, w niejednym sąsiednim mieście.


Żyjemy w coraz trudniejszych czasach dla wszystkiego, co lokalne, globalizacja odciska się na naszym życiu w coraz większym stopniu, a futbol jest doskonałą płaszczyzną, na której to widać. Dziś lokalny klub nie walczy już o kibica z sąsiednim klubem z miasta tego samego albo położonego obok, tylko z Realem, Barceloną, Juventusem, Liverpoolem i kim tam jeszcze, od których dzieli nas pstryknięcie pilotem, kliknięcie kilka razy myszką. Czasem drapiemy się po głowach, widząc świecące pustkami krzesełka nowoczesnych kilkunastotysięczników w ekstraklasie czy 1. lidze, nieraz narzekając, że marketing nie taki, że może kluby nie robią wszystkiego, by przyciągnąć tam ludzi.

W Chorzowie tego problemu nie ma. Tu ludzie po prostu lubią swój klub, lubią piłkę, lubią chodzić na mecze. Pomimo wszystko – a nie dzięki dobrym wynikom, promocji na bilety czy znienawidzonemu przeciwnikowi, który przyjedzie raz w sezonie. Wrył mi się w głowę obraz kolejek do kas i kołowrotków przed meczem z LZS-em Starowice Dolne. Listopad 2019, drużyna na 4. poziomie rozgrywkowym, ciemno, deszcz, rywal ze wsi. A na Cichej ponad 5000 kibiców, jak w ekstraklasie. Bo tu chodzi się na Ruch. Tu czuć jeszcze ducha dawnych czasów, lat 90., co obok szeregu minusów generowanych przez brak nowoczesnej infrastruktury jest też plusem. Dla synków z Cwajki, Batorego, wyprawa na stadion raz na 2 tygodnie dalej może być atrakcją, mimo komercjalizacji futbolu, globalizacji życia. Taki tu klimat, który z biegiem lat jakoś się jeszcze utrzymuje. Polskiej piłki, zabiegającej o popularność, uwagę, frekwencję, raczej nie stać dziś na to, by takie miejsca w nieskończoność przebywały na ligowych peryferiach.

Nie mam przekonania, że Ruch już teraz jest gotowy, by rywalizować w 1. lidze z wieloma zamożniejszymi klubami, choćby i z woj. śląskiego, działającymi jako miejskie spółki. Ale jeśli na Klimzowcu magicznie nie tryśnie ropa, to tego przekonania nie nabędę też przez kolejny sezon w 2. lidze. Dlatego skoro jest możliwość, Ruch musi iść w górę.

W tym sezonie kibice pierwszy raz o awansie mogli poważniej pomyśleć w 2. kolejce – po wygranej właśnie z Motorem, w Lublinie. W niedzielę okaże się, czy ta historia się dopełni.


Gdy miesiąc temu „Niebiescy” gonili wynik z Radunią, a Chojniczanka otrzymując walkowera odjeżdżała im w tabeli, na górnej trybunie siedział ojciec z synem.
– Tato, a co będzie, jak przegramy?
– Pewnie w maju trzeba będzie iść na baraże.
– A jak przegramy?
– Nic. Będziemy chodzić na drugą ligę.


Fot. Marcin Bulanda / PressFocus