Komentarz „Sportu”. Dlaczego Lewandowski już nie wygra

 

W połowie drugiej połowy XX wieku, gdy sędziowie łyżwiarstwa figurowego z wdziękiem „wyrzucali” ze swych numerowników oceny dla adeptów tej pięknej dyscypliny (nota marzeń – 6,0), mieliśmy znakomitego solistę, Grzegorza Filipowskiego.

A czasy były takie, że w tej trudnej rywalizacji tytuły mistrzów olimpijskich, świata czy Europy wyglądały na… dziedziczne. To znaczy dziedziczyli je sami po sobie aktualni obrońcy tytułów, od momentu gdy zdobyli je po raz pierwszy aż do zakończenia kariery lub – jak się wtedy mówiło – do przejścia do rewii, czyli po prostu na zawodowstwo (i wcale tu nie twierdzę, że obrony tytułów były niezasłużone; mistrzowie zwyczajnie potwierdzali swoją klasę).

Dopiero gdy trony stawały się wolne, zasiadali na nich ci, którzy wcześniej powoli pięli się w hierarchii i nie tracili wiary w sukces. Grzegorz Filipowski był 1988 na igrzyskach w Calgary piąty, a rok później trzeci w paryskich mistrzowskich świata, a w Birmingham został wicemistrzem Europy.

W rytm wspomnianej zasady kolejne mistrzostwo Starego Kontynentu było już dla Grzesia (tak go familiarnie wszyscy nazywaliśmy) zarezerwowane, ale on już wyżej nie… podskoczył. Do dziś jest naszym najlepszym figurowym solistą, ale wtedy już nic nie zdobył. Moim zdaniem dlatego, że choć technicznie był bardzo dobry, to brakowało mu wdzięku, ale to zdanie zupełnego w tej kwestii laika…

Casus Grzegorza Filipowskiego przypomniał mi się w sobotę wieczorem, gdy Robert Lewandowski, ponoć faworyt 85. plebiscytu „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca roku, można by napisać na ostatniej prostej przegrał z Bartoszem Zmarzlikiem, żużlowym indywidualnym mistrzem świata.

Sam się zdziwiłem skąd takie porównanie, bo analogia z Filipowskim jest taka sobie, wszak najlepszym polskim sportowcem pan Robert już był – w 2015 roku.

Jednak choć od tego czasu był tylko lepszy, a sportowego… wdzięku – i nie tylko sportowego – również mu nie brakuje, to w plebiscycie PS w 2016 był drugi – za Anitą Włodarczyk, podobnie jak w 2017 – za Kamilem Stochem, a rok temu dziewiąty.

Tylko wariat negowałby klasę Włodarczyk, Stocha czy Zmarzlika, więc trudno z wyborami kibiców polemizować, a tym bardziej trudno przypuszczać, że Robert Lewandowski wróci na pierwsze miejsce pod koniec roku Euro i igrzysk, czyli bieżącego.

Mogłoby się tak stać, gdyby biało-czerwoni pod jego wodzą zdobyli mistrzostwo Europy (lub inny medal tej imprezy), ale choć wiemy, że niemożliwe nie istnieje, to o eurosukces będzie raczej trudno, a jeśli nawet, to potem jest jeszcze Tokio. Trudno przecież sobie wyobrazić, żeby Polacy nie przywieźli z Japonii kilku/kilkunastu/wielu medali, a te na pewno przyćmią wcześniejsze futbolowe Euro, i jeszcze Zmarzlik może obronić żużlowy tytuł!

I choć niezniszczalny Robert Lewandowski będzie jeszcze grał długo i szczęśliwie, pewnie już nie przeskoczy niewidocznej na co dzień cienkiej linii różniącej jego naprawdę wielkie osiągnięcia indywidualne w rywalizacji drużynowej od spektakularnych sukcesów rodaków, które ci ostatnią dzielą jedynie ze swoimi trenerami. Chyba żebym się mylił…