Komentarz „Sportu”. Mistrzowska czkawka!

Po każdej porażce drużyny wszyscy byli niezadowoleni, z kolei zawodnicy prezentowali podwójnie markotne miny.

– Wszyscy na nas buczą, a my jesteśmy tylko ludźmi i mamy prawo do chwili słabości – przekonywali zawodnicy w kuluarach. Trener mniej lub bardziej dosadnymi słowami wyrażał swoją opinię o grze. Bywały i takie wypowiedzi, w których ironizował na temat swoich podopiecznych, co – rzecz jasna – nie mogło się nikomu podobać. W rozmowach z zawodnikami, jakie miałem okazję przeprowadzać przed i po meczach, wyczuwało się napiętą sytuację. Czarę goryczy przelały ostatnie dwie porażki na własnym lodzie, z Toruniem i Gdańskiem. Kibice wylewali złość na hokeistów, broniąc trenera, a między zainteresowanymi stronami musiało dojść do zwarcia i przesilenia.

W bogatej historii klubu tylko trzech trenerów, Wojciech Matczak (dziś szef sekcji), Jirzi Szejba i Andrej Gusow, sięgało po złoto, ale ten ostatni dwa razy z rzędu. Śmiem twierdzić, że nie byłoby dwóch ostatnich mistrzostw bez białoruskiego szkoleniowca! Nim pojawił się w klubie, mówiło się o „zatruciu” srebrem i nikt inny, tylko on, mógł doprowadzić do sukcesów na krajowym podwórku i o punktyw Lidze Mistrzów, w której nadzwyczaj trudno je zdobyć. Gusow w letnim okresie przygotowawczym wraz ze swoimi współpracownikami wykonał gigantyczną pracę. Miałem okazję bywać na treningach i przecierałem oczy ze zdumienia, że można trenować z takim obciążeniami. Były tego efekty i to jest niewątpliwie, w dużej mierze, zasługą Gusowa. Chwała należy się również hokeistom, że podjęli wyzwanie i potrafili znieść trudy takich zajęć.

Białorusin należy (ał?) do barwnych postaci, bo podczas konferencji nie omieszkał wytykać błędy swoim podopiecznym, a przecież wszyscy są mistrzami w swoich fachu i co do tego nie możemy mieć wątpliwości. Kruche relacje między zawodnikami i trenerem – śmiem twierdzić – były niemal od zarania współpracy. Ci pierwsi zaciskali zęby, harowali, by w końcu zdobyć upragnione złoto! Niemniej, nie wiedzieć dlaczego, trener w różnym okresie brał na celownik jednego z hokeistów i konsekwentnie udowadniał, że do miejsca w wyjściowym składzie wiele mu brakuje. Jeden z nich wytrzymał, bo jest wychowankiem tego klubu i nie wyobrażał sobie i nadal sobie nie wyobraża gry poza tyskim zespołem. Dwaj inni z płaczem żegnali się z kolegami. W tym sezonie również miał swojego „ulubieńca” i konsekwentnie udowadniał gdzie jego miejsce w szeregu. Początkowo nie potrafiłem rozumieć dlaczego tak się dzieje, bo na dodatek trener Gusow podczas wielu rozmów ze mną bronił swoich podopiecznych. Jednak przed zakończeniem okresu transferowego i w GKS-ie dochodziło do wzmocnień lub uzupełnienia składu – jak kto woli. W tej sytuacji trzeba było znaleźć „kozła ofiarnego” i miejsce dla nowego zawodnika.

Nie tak dawno rozniosła się wieść, że klub jest zainteresowany sprowadzeniem kilku zawodników (jeden już przyszedł) na play-off. Z tego tytułu wybuchła, uzasadniona, panika wśród zawodników i część z nich poczuła się zagrożona. Doszło do przesilenia i w rezultacie trener uznał, że dalsza współpraca nie ma sensu. Pracę mógłby kontynuować tylko pod warunkiem wyrzucenia kilku zawodników, ale – rzecz jasna – w tym gorącym okresie jest to niemożliwe. Czkawka trwa i trzeba było ją przerwać. Tooznaczało tylko koniec współpracy z Gusowem. Tak więc sprawdziło się sakramentalne powiedzenie zawodników: trener musi odejść. Ileż to już razy słyszałem takie słowa w swoim zawodowym życiu…