Komentarz „Sportu”. Panie Sousa, żegnamy bez żalu

Życzę kibicom, by przy świątecznym stole dominowały dyskusje o futbolu – napisał w Wigilię na Twitterze prezes Cezary Kulesza. Po kilkudziesięciu godzinach przypomniała się sentencja: „uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić…”.


Nie wszyscy zdążyli jeszcze rozpakować w piątkowy wieczór prezenty, gdy zaczęto nas częstować doniesieniami, że Paulo Sousa jest dogadany w Porto Alegre. To, że dziś dużo bliżej mu do Flamengo, ma w tej historii drugorzędne znaczenie – obóz Portugalczyka miał mnóstwo możliwości, by zdementować te doniesienia o szykowanej mu posadce w kraju kawy, ale tego, że poprowadzi reprezentację Polski w barażach o mundial, obiecać nie chciał. Trzeba było zatem być skrajnie naiwnym, by sądzić, że sprawa została wyssana z palca i rzeczywiście stoją za nią „szalone brazylijskie media”, jak to określił agent Sousy.

Jeśli komuś po tym wszystkim przy świątecznym stole jakimś cudem zabrakło paliwa do piłkarskiej rozmowy, to z cysterny dolała go wczorajsza informacja, że Portugalczyk w rozmowie z Kuleszą poprosił o zgodę na odejście. Brak tej zgody i stanowcza deklaracja szefa PZPN w tej kwestii jest równie oczywista, jak to, że nie da się już wyobrazić sobie dalszej pracy Sousy z naszą kadrą i nie ma w tym rzecz jasna żadnej sprzeczności.
Po pierwsze – trzeba się szanować. Po drugie – skoro selekcjoner wyszedł przed szereg, to niech teraz ze swoim otoczeniem – może także nowym mocodawcą – głowi się, jak tę sprawę rozwiązać, bo to on jest tu na musiku; a już na pewno musiku większym niż PZPN. Jedyne, co zostało naszej federacji, to przynajmniej ugrać coś na tym finansowo. Najlepiej tyle, by zrekompensować sobie wyceniany na 15 mln zł brak rozstawienia w barażach i prawa do organizacji pierwszego meczu na PGE Narodowym. A w tym – jak dobrze pamiętamy – największa była wina Sousy i jego niezrozumiałego porozumienia z Robertem Lewandowskim, któremu na mecz z Węgrami dał wolne. Wtedy Sousa tłumaczył, że robi to z myślą o przyszłości, gdy „Lewego” już zabraknie. Z dzisiejszej perspektywy, można się na tamte słowa tylko ironicznie uśmiechnąć.

Trudno o dobitniejszą ocenę naszych szans na awans do mundialu w Katarze niż działania podjęte przez Portugalczyka. W wymowny sposób dał świadectwo braku swojej wiary w sukces, której nie wznieciła nawet magia perspektywy udziału w mistrzostwach świata, ubarwiającego chyba każde trenerskie CV. Czyli wystawił świadectwo sam sobie i swojej rocznej pracy. Przylgnęło już do niego mało eleganckie, acz adekwatne do dzisiejszej sytuacji określenie „siwy bajerant”. Ale nawet ten siwy bajerant widzi, że skoro dotąd pokonałeś tylko San Marino, Andorę i Albanię, to szaleństwem jest sądzić, że nagle na przestrzeni kilku dni ograsz Rosję i Szwecję czy Czechów. Dlatego zawodowo nie ma co dziwić się Sousie, że woli nową, do tego lepiej płatną posadę w Brazylii od kończącego się za 3 miesiące kontraktu w Polsce – na którego przedłużenie szanse są prędzej żadne niż duże.

Co innego po ludzku – postawa Sousy wpisuje się w to, jak traktował nas od samego początku, nie decydując się na zamieszkanie w naszym kraju, nie współpracując blisko w swoim sztabie z żadnym Polakiem, bywając tu z rzadka, olewając mecze ekstraklasy. Na koniec człowiek, który podczas pierwszej konferencji prasowej cytował Jana Pawła II, w święta wywinął taki numer, jaki w przypadku polskiego trenera byłby po prostu niemożliwy. To automatycznie generuje argument do dyskusji o narodowości następcy Sousy.

Chciano selekcjonera z wielkiego świata – ale on potraktował nas jak piłkarski trzeci świat, w którym jedynie można godnie zarobić. Spod butów dopełniających idealnie skrojony garnitur wyszła słoma, a z potoku pięknych angielskich słówek – fałsz. Następca – ktokolwiek nim się okaże – będzie miał karkołomne zadanie do zrealizowania, zwłaszcza że piłkarzy Sousa miał raczej za sobą niż przeciwko, by wsłuchać się choćby w Roberta Lewandowskiego.

Odejście Sousy niektórzy mogą też traktować jako epilog prezesury Zbigniewa Bońka. I tylko co bardziej złośliwi rzucą czarnym humorem, że kończy się dla niego pozytywnie – bo odpowiedź na pytanie, kto był najgorszym polskim selekcjonerem XXI wieku, nie jest już tak jednoznaczna, jak jeszcze rok temu.


Fot. Rafał Oleksiewicz/Pressfocus