Komentarz „Sportu”. Tarasiewicz się doczekał

Ryszard Tarasiewicz ma za sobą zwycięski debiut w Arce, którym przywitał się po ponad 1,5-rocznej przerwie z I ligą.


GKS Tychy zwolnił go niemal równo z pierwszym covidowym lockdownem i od tamtej pory karuzela kręciła się bez niego. Teraz ma za zadanie wprowadzić gdynian do ekstraklasy, a przy okazji udowodnić, że jeszcze będzie można go nazywać specjalistą od awansów. Do elity wkraczał ze Śląskiem, Pogonią czy Zawiszą, ale w dwóch ostatnich klubach – Miedzi i Tychach – powtórki nie było. Wydaje się, że w Gdyni – rywalizując m.in. z niedawnymi pracodawcami – ma ku niej największe podstawy.

Objął drużynę z wielkim ofensywnym potencjałem, ale musi wyleczyć ją z choroby, która tłoczyła też „jego” Tychy, czyli chimeryczności. Na „dzień dobry” zmienił formację, przestawił gdynian z trójki na czwórkę obrońców, co pozwoliło zachować z Resovią czyste konto. Sam powtarzał nieraz, że woli wygrać 1:0 niż 5:4. „Dla mnie to nie jest piłka nożna” – przekonywał. Ciekawe, jak ułożą się jego relacje z pociągającym za gdyńskie sznurki Jarosławem Kołakowskim.

Podczas czekających go dyskusji jeden argument – ten używany w czasach legnicko-tyskich – mu odpadł. Tarasiewicz bardzo często narzekał na sędziów i brak VAR-u. Przyznam, że gdy na zapleczu ekstraklasy wprowadzono w tym sezonie wideoweryfikację, uśmiechnąłem się i pomyślałem, że trener to by się ucieszył. No i doczekał się. A zatem bez wymówek!


Fot. Tomasz Duc/facebook.com/ArkaGdyniaSA