Koszykarska magia

Prowadził dwa kluby równocześnie – jeden w II, drugi w I lidze. Sosnowiecka Pogoń awansowała do I ligi, zaś rudzka się w niej utrzymała. To mogło się przydarzyć tylko jednemu trenerowi – Tomaszowi Służałkowi.


Entuzjasta i wizjoner, który zaczynał pracę w piwnicznej izbie – tak mówi o naszym bohaterze wielu ludzi z jego środowiska i trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. W czasie swojej przygody sportowej dał się poznać jako utalentowany zawodnik, ale rozkwitł naprawdę w czasie kariery trenerskiej. Talent szkoleniowy połączył ze zmysłem organizatora. To była mieszanka, która przyniosła mu wiele sukcesów. Pustynię zamienił w koszykarski raj i nie ma w tym słów przesady. Zagłębie Sosnowiec nie było kojarzone z koszykówką, a zdobywał z zespołem mistrzostwo Polski. Piłkarze tego klubu, mający zdecydowanie większe tradycje, do tej pory mogą tylko o takim sukcesie marzyć. Tomasz Służałek na stałe więc wpisał się zarówno w historię klubu, jak również dyscypliny. To on wraz z gronem współpracowników oraz utalentowanymi koszykarzami sprawił, że sosnowiecka hala przy ul. Żeromskiego była wypełniona poza wszelkimi limitami i drżała w posadach. A potem pracował z sukcesami w kilku innych klubach.

Koszykarz z przypadku

Tomasz od dzieciństwa przejawiał zdolności ruchowe, a przede wszystkim uganiał się za futbolówką. O innych dyscyplinach miał blade pojęcie, więc nie przypuszczał, że koszykówka będzie całym jego życiem.

– Gdy kończyłem szkołę podstawową, większość moich kolegów wybierała się do Technikum Hutniczo-Mechanicznego – wspomina nasz bohater. – Okazało się, że w tej szkole, za sprawą Stanisława Walentkowskiego, wszyscy grają w koszykówkę. Moja wiedza o tej dyscyplinie była prawie żadna, więc jako 15-letni chłopak zaczynałem od zera. Teraz to już nie do pomyślenia, bo przecież już 6- czy 7-latki zaczynają treningi. Za sprawą nauczyciela i trenera MKS-u koszykówka pochłonęła mnie bez reszty. Trenowałem zapamiętale… Po dwóch-trzech latach należałem już do wyróżniających się zawodników w swojej kategorii wiekowej. Gdy byłem IV klasie przyjechał na mecz do Sosnowca MKS Zabrze – uchodzący za najlepszy klub w regionie – z trenerem Januszem Maciułą. W tym meczu rzuciłem sporo punktów i Maciuła przekonał mnie oraz trenera, by przejść do Zabrza. Powstawała tam drużyna, która miała rywalizować o mistrzostwo Polski. Mój trener doskonale zdawał sobie sprawę, że to dla mnie niepowtarzalna szansa i nie stawiał przeszkód. Trenowałem na miejscu i dwa, a czasami trzy razy w tygodniu, jeździłem na treningi do Zabrza. Już wiedziałem, że Technikum Hutniczo-Mechanicznego i praca zgodnie z tym wykształceniem nie jest dla mnie przeznaczeniem. Skoro jednak zacząłem, to postanowiłem szkołę ukończyć.

W latach 60. poprzedniego stulecia nasz region nic nie znaczył na koszykarskiej mapie kraju. Ale w 1966 roku MKS Zabrze stał się objawieniem mistrzostw Polski w Poznaniu, zdobywając srebrny medal; przegrał z miejscowym Lechem.

Właściwy wybór

Nastoletni Tomasz był ważną postacią MKS-u Zabrze i tam został zauważony. Działacze i trenerzy liczyli, że tam zostanie i będzie studiował na jednym z wydziałów Politechniki Śląskiej.

– Ale już w maturalnej klasie wiedziałem, gdzie jest moje miejsce i że zostanę przy koszykówce – wyjawia trener. – Wybrałem Baildon Katowice, co było dla mnie naturalną koleją rzeczy. Podczas jednego z wojaży klubowych do Czechosłowacji przywiozłem gumową chińską piłkę, wzbudzając w szkole sensację (grało się wtedy skórzanymi piłkami – przyp. red.). Gdy zacząłem studiować na katowickiej AWF (wówczas jeszcze WSWF – przyp. red.), moja pozycja w Baildonie była mało znacząca. Podpisałem kontrakt z klubem za kawę i ciastko (śmiech), bo wiedziałem, że dla mnie to spora szansa. Nie brakowało głosów, że zginę wśród rutyniarzy, stracę też motywację do pracy. Rzeczywiście, przeskok z juniora do seniorskiej drużyny był i jest trudny. Mnie jednak do pracy nie trzeba było zachęcać, trenowałem również indywidualnie. Postęp był zauważalny, dzięki czemu coraz więcej czasu spędzałem na parkiecie. Po awansie do I ligi byłem już podstawowym zawodnikiem – do 1974 r. Nieco wcześniej, gdy graliśmy z Baildonem w II lidze, byłem w szerokiej kadrze młodzieżowej, w której znajdowali się również późniejsi reprezentanci kraju.

Praca u podstaw

Mało kto wie, że sławny później Tomasz pracę szkoleniowca zaczął jeszcze jako student. Walerian Klimontowicz, znany i ceniony trener, zarazem opiekun Baildonu, chyba dostrzegł w swoim podopiecznym talent pedagogiczny.

– W 1970 r. trener Klimontowicz namówił mnie, bym założył eksperymentalną klasę sportową – wspomina przyszły mistrz kraju z Zagłębiem. – To było w szkole podstawowej nr 26 w Sosnowcu, blisko hali. Przeprowadziłem selekcję w 5. klasie i prowadziłem chłopców aż do 8. klasy. Mocno mnie wspierał, doradzał i pomagał mój trener. Wyniki chyba przerosły oczekiwania. Nieznana szkoła, w mieście bez koszykarskich tradycji, zdobyła mistrzostwo Polski szkół podstawowych. W tyle za Sosnowcem znalazły się zespoły z Krakowa czy Wrocławia. Ale w dorosłej koszykówce ci chłopcy wielkiej kariery nie zrobili. Kilku z nich grało na poziomie II ligi.

Dla Tomasza, jeszcze studenta, był to wyraźny sygnał, że warto pójść w tym kierunku i zająć pracą szkoleniową. – Jako trener rosłem i nabierałem doświadczenia z roku na rok, razem z moimi podopiecznymi. Dla nas była to niesłychana przygoda i sami się zastanawialiśmy dokąd nas ona zaprowadzi – mówi dzisiaj.

Krok po kroku

Tomasz Służałek w kwiecie sportowego wieku miał etat w hucie Baildon – takie obowiązywały zasady w owych czasach – i jednocześnie perspektywę pozostania na uczelni. Ale w 1974 r. z Zagłębia otrzymał propozycję stworzenia zespołu; hala nie mogła stać pusta. Lokalny patriotyzm zwyciężył i dlatego zabrał się za organizację drużyny na poziomie IV ligi, czyli okręgu.

– Wówczas byłem jeszcze zawodnikiem Baildonu, ale już powoli myślałem o przyszłości – wspomina. – Gdy awansowaliśmy do III ligi, byłem już grającym trenerem. Z kolei na szczeblu II-ligowym kierowałem zespołem już tylko z ławki. Ściągałem zawodników, których wcześniej znałem z Baildonu, m.in. Staszka Kaczmarka, późniejszego kierownika drużyny, czy też Wieśka Zająca, potem mojego najbliższego współpracownika.

W sezonie 1976/77 Baildon po raz drugi awansował do I ligi, Zagłębie zaś z dobrym skutkiem zadebiutowało w II lidze (4. miejsce). Pod kuratelą Służałka spotkali się młodzi, utalentowani koszykarze z różnych stron województwa. W finale mistrzostw Polski juniorów Zagłębie pokonało murowanego kandydata do złota – Wisłę Kraków, m.in. z Januszem Sewerynem, Krzysztofem Fikielem czy Zbigniewem Kudłaczem, oraz Start Lublin i Śląsk Wrocław. W Zagłębiu grali m.in. Justyn Węglorz (MVP oraz najskuteczniejszy zawodnik turnieju), Klaudiusz Fragsztajn, Andrzej Kokoszka, Edward Forreiter czy Gabriel Sławik.

Klimat i warunki

Po tym sukcesie klimat wokół koszykówki był sprzyjający, a jednocześnie warunki tworzone przez jedną z sosnowieckich kopalń były coraz lepsze. Duża w tym zasługa trenera Służałka, który tyle samo czasu przebywał w hali z zawodnikami, ile w gabinetach notabli górniczych. To przynosiło wymierne profity. W sezonie 1978/79 do zespołu dołączył z Baildonu utalentowany, późniejszy reprezentant kraju Dariusz Szczubiał (wychowanek MKS-u Zabrze) oraz mistrz kraju z Resovii, wielce doświadczony Leopold Dejworek. W II-ligowych rozgrywkach zespół z Sosnowca nie miał sobie równych i wyraźnie wyprzedził Gwardię Wrocław oraz Baildon Katowice. – W Sosnowcu tworzy się koszykarskie eldorado – mawiali złośliwi…

– Nie ukrywam, że mieliśmy ogromne wsparcie władz kopalni. Towary deficytowe można było kupić w sklepach górniczych na obowiązujące wówczas talony. M.in. dzięki temu łatwiej było przekonać zawodników do przyjścia do Sosnowca. Chcąc się utrzymać lub też odgrywać znaczącą rolę w tym elitarnym towarzystwie, trzeba było szukać wzmocnień. A ligowi mocarze mieli zdecydowanie łatwiejszą sytuację niż debiutanci – wyjawia trener.

Zagłębie w swoim ligowym debiucie skompletowało skład więcej niż przyzwoity. Pojawili się w nim m.in. doświadczeni Jerzy Frołów z Wrocławia oraz Andrzej Kowalczyk z Łodzi, a ponadto Janusz Klimek i Marek Olechowski z Baildonu. Jednak sensacją był transfer amerykańskiego środkowego Williama Gleasona. Mimo to fachowcy wypowiadali się o tym zespole sceptycznie. Zygmunt Olesiewicz, uznany trener, stwierdził, że prędzej mu kaktus wyrośnie niż Zagłębie się utrzyma. A tymczasem dobrze funkcjonująca sosnowiecka ekipa na inaugurację wygrała 2-krotnie z Resovią i dała wyraźny sygnał, że trzeba się z nią poważnie liczyć. Ostatecznie zajęła 5. miejsce.

– Nie omieszkałem zadzwonić do Olesiewicza. Trenerze, czy mógłbym zobaczyć kaktus – śmieje się Tomasz Służałek, wspominając tę sytuację.

Wygrany zakład

Nim Zagłębie wspięło się na koszykarski szczyt w 1985 i 1986 roku, sięgnęło po brązowe medale (1981 i 1984), zaś w 1983 zdobyło Puchar Polski. Już w składzie z Kentem Washingtonem, Jerzym Hernasem i nieżyjącym Henrykiem Wardachem.

– O Henia Wardacha rywalizowaliśmy ze Stalą Bobrek. Był już blisko Bytomia, ale przedstawiliśmy taką ofertę, że w końcu trafił do nas – wspomina nasz bohater. – I nie chodziło tylko o samego zawodnika, lecz również o trenera i odkrywcę jego talentu. Dostał takie warunki, że w Słupsku mógł tylko o nich pomarzyć. Gdy w końcu 17-letni Heniek został naszym zawodnikiem, na treningu pojawili się wszyscy możni sekcji, z prezesem Marianem Straszewskim. Zobaczyli go w akcji na zajęciach i miny im zrzedły. Prezes markotnym głosem stwierdził: – Tyle starań, ale chyba nic z tego nie będzie.

Mistrzowie Polski z 1986. Od lewej: Tomasz Służałek, Wiesław Zając (II trener), Andrzej Żurawski, Andrzej Witczak, Albert Wójciak, Dariusz Szczubiał, Marek Olechowski, Jezry Hernas, Włodzimierz Środa, Henryk Wardach, Justyn Węglorz, Janusz Klimek Fot. Archiwum prywatne Tomasza Służałka

– Dajcie mi trochę czasu, idę o zakład, że będzie czołowym graczem ligi, a potem reprezentacji – odparł Służałek. – Heniek był silny jak tur, miał świetne warunki fizyczne i chęć do pracy. Owszem, niewiele potrafił, ale szybko się uczył. Po jakimś czasie prezes przyszedł z przegranym zakładem (śmiech) i tylko dodał: – Miałeś rację! Nieco wcześniej był u nas Kent Washington obdarzony dobrą techniką, ale miał mikre warunki fizyczne, nawet jak na rozgrywającego. W obronie niewiele mógł zdziałać, więc na przykład Eugeniusz Kijewski rzucał mu sprzed jego nosa. Niemniej akurat wtedy był pożyteczny, bo u jego boku inni zawodnicy się uczyli i nabierali doświadczenia.

Złoto dla zuchwałych

Sezon 1984/85 był pełen zmian, bo w lidze wprowadzono po sezonie zasadniczym system play off. A ponadto międzynarodowa federacja (FIBA) wprowadziła regulaminowe nowości, m.in. rzut za 3 punkt.

– Drużynę budowałem wspólnie ze współpracownikami latami – podkreśla twórca sukcesów. – Staraliśmy się dobierać zawodników w zależności od potrzeb na danej pozycji. Tworzyliśmy zgraną ekipą, ale przecież w sporcie nikt nie może zagwarantować medali. Tyle że byliśmy bardzo głodni sukcesu.

Zagłębie w drodze po pierwszy tytuł pokonało dwie krakowskie drużyny: Hutnik i Wisłę. Natomiast w finale zmierzyło się z Lechem Poznań. Wprawdzie pierwsze spotkanie na parkiecie przeciwnika sosnowicki zespół przegrał 90:93, ale u siebie 2 razy wygrał: 106:83 i 81:74. Zdobyć mistrzostwo było trudno, ale jeszcze trudniej było je obronić.

– Wszyscy nam zazdrościli dobrych warunków, a przede wszystkim przywilejów górniczych – dodaje trener Służałek. – Każda więc drużyna do meczu z nami była podwójna zmotywowana, na dodatek nie byliśmy ulubieńcami arbitrów. Chciałem obiektywnego sędziowania, stąd też ważnymi spotkaniami zawsze zabiegałem, by gwizdali najlepsi.

W kolejnym sezonie Zagłębie po sezonie zasadniczym startowało z pozycji nr 3. Doszło do derbów województwa. Ze Stalą Bobrek Bytom wygrało w serii 2-1, a w następnej rundzie z Lechem było już łatwiej: 2-0. W finale z Górnikiem Wałbrzych, z Mieczysławem Młynarskim, było znacznie trudniej. Sosnowiczanie przegrali na wyjeździe 84:85, ale u siebie odnieśli nieznaczne zwycięstwa (82:74 i 76:72). Podkoszowe starcia Wardacha z Młynarskim przeszły do ligowych kronik. W ten sposób drugie złoto dla Zagłębia stało się faktem! Kolejny sezon, już bez Justyna Węglorza, który grał już na Węgrzech, zakończył się 6. lokatą. To był sygnał, że pewien układ powoli się wyczerpuje. Może zabrakło motywacji, jaka towarzyszyła Zagłębiu przez kilka sezonów? A może klimat w kraju na pewno przestał sprzyjać sportowcom?

– Przez lata mieliśmy drużynę z charakterem, każdy z zawodników był indywidualnością i dokładał cegiełkę do zwycięstw i sukcesu. – To nie było dzieło przypadku, lecz solidna praca szkoleniowa i organizacyjna. Ponadto sporo wyjeżdżaliśmy do ówczesnej Jugosławii oraz innych krajów, gdzie mieliśmy okazję poszerzać wiedzę oraz zdobywać doświadczenie jakże potrzebne w ligowej rywalizacji – podsumowuje ten wątek Służałek.

Sztygar na Węgrzech

Węglorz po sezonie w węgierskim zespole z Oroszlany wyrobił dobrą markę swoim kolegom i trudno się dziwić, że działacze tegoż klubu przyjechali po Dariusza Szczubiała. Wówczas wyjazd do zagranicznego klubu było obwarowany kilkoma warunkami. Przede wszystkim trzeba było mieć skończone 28 lat i zgodę kilku sportowych instytucji. A Węgrzy, już chyba w Sosnowcu, wpadli na pomysł, by zatrudnić trenera Służałka.

– Nie paliłem się do tego wyjazdu, wymyślałem różne trudności, a na dodatek podbijałem swoją pensję – po raz kolejny uśmiecha się szkoleniowiec. – A oni na wszystko się zgadzali, byle tylko mnie zaangażować. To była drużyna przeciętna, z dołu węgierskiej ligi. W końcu mój kontrakt został ustalony i potrzebne były zgody z koszykarskiego związku oraz Ministerstwa Sportu. Z Warszawy nadeszła informacja, że jej nie otrzymam. I nagle odebrałem telefon od dyrektora opiekuńczej kopalni, że mam zgłosić się do Ministerstwa Górnictwa. Tam poinformowano mnie, że na Węgry nie pojadę jako trener, ale jako sztygar i będę zatrudniony w tamtejszej kopalni. – A po godzinach pracy może pan przecież trenować koszykarzy – zakomunikowano. Byłem w szoku, że można tak obejść wszystkie przepisy Wszystkie formalności w „Kopeksie” (firma była pośrednikiem w zatrudnianiu górników za granicą – przyp. red.) zostały załatwione błyskawicznie, zatem miałem… dwa etaty oraz dwie pensje; jako górnik oraz jako trener. Zespół z Węglorzem oraz Szczubiałem w składzie był rewelacją rozgrywek i ostatecznie zdobył brązowy medal, przegrywając tylko z rywalami ze stolicy. Kibice po tym sukcesie oszaleli ze szczęścia. W kolejnym sezonie zdobyliśmy Puchar Węgier, zaś w trzecim… rozwiązano zespół, a przyczyna była nader prozaiczna. Oroszlany dysponowały kameralną halą, w której, wedle przepisów, nie można było rozgrywać meczów rangi mistrzowskiej. Gra w innym mieście czy też w Budapeszcie nie wchodziła w rachubę. Niemniej działacze zachowali się fair i wszystkich zapisów kontraktu dotrzymali. I tak po niespełna trzech latach wróciłem do rodzinnego miasta.

I znów w drogę

W 1991 r. zespół – już pod nazwą Victoria Sosnowiec, ale oczywiście pod kierunkiem Służałka – wywalczył brązowy medal mistrzostw Polski. Duża w tym zasługa Węglorza i Szczubiała, którzy mocno wsparli Andrzeja Żurawskiego oraz Wardacha, ówczesnych liderów drużyny. Tyle że dla zespołu nastał trudny czas i w konsekwencji Służałek, z nierozerwalnym duetem Szczubiał – Węglorz, przeniósł się do Stali Bobrek. Bytomski zespół zdobył brązowy medal, ale w kolejnym sezonie było już tylko 6. miejsce.

– Kulisy zachowam dla siebie, nie mam zamiaru roztrząsać ich publicznie. W meczach play off z Włocławkiem zawiodłem się na niektórych zawodnikach. W takich sytuacjach trener stoi na straconej pozycji…

Za to do I ligi pukała Polonia Przemyśl. W pierwszym sezonie, m.in. z Węglorzem w składzie, awans przegrała z akademikami z Lublina. „Chudy” – taką ksywkę miał koszykarz rodem z Rybnika – po sezonie miał powiedzieć klubowym działaczom: – Chcecie mieć I ligę, musicie zatrudnić Służałka.

I tak też się stało. W sezonie 1993/94 ekipa pod jego kierunkiem wygrała rywalizację ze Startem Lublin; awans zbiegł się z jubileuszem 85-lecia klubu. To samo w sobie było niebywałe osiągnięcie, a co dopiero fakt, że beniaminek zdobył wicemistrzostwo Polski! Polonia przegrała dopiero w finale z Mazowszanką Pruszków, sponsorowaną przez „ferajnę z miasta”.

– Któż mógł przypuszczać, że zagramy w finale, przecież wielu typowało nas do spadku – wspomina trener. – Graliśmy pierwszy finałowy mecz na własnym parkiecie i prowadziliśmy siedmioma punktami. W końcowych fragmentach gwizdki były w jedną stroną, a ja piekliłem się, ile wlezie. Jeden z arbitrów, biegając przy linii, zapytał mnie: – To Polonii nie wystarcza już srebrny medal? Po zakończeniu rywalizacji, przekonałem się na własne oczy dlaczego. Wtedy na Mazowszankę nie było mocnych.

Służałek, chyba jako jedyny szkoleniowiec, miał w swojej pracy przypadek, że w ciagu sezonu prowadził dwa zespoły. W Sosnowcu kierował II-ligowym zespołem Pogoni, zaś od 14. kolejki I ligi został poproszony, by poprowadził Pogoń z Rudy Śląskiej, która walczyła o utrzymanie. Obie misje zakończyły się powodzeniem – sosnowiecka Pogoń awansowała, zaś rudzka się utrzymała.

W swoim bogatym sportowym CV zaliczył również współpracę z trenerem kadry Jerzym Świątkiem, a potem prowadził kadrę młodzieżową, w której miał okazję pracować z Maciejem Lampe, Marcinem Gortatem czy Łukaszem Koszarkiem. Przez 60 lat koszykarskiej przygody zebrało się wiele wspomnień i… pikantnych anegdot. Być może kiedyś pojawi się okazja, by je ujawnić…


Na zdjęciu: Tomasz Służałek w olimpijskiej hali w Londynie.

Fot. ARC